Teraz to już trzeba iść
Relacja z Połowy Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej
19.09-20.09.2015 r.
TERAZ TO JUŻ TRZEBA IŚĆ
W upalne czerwcowe popołudnie, dopiero co wyjechałem z pracy rozgrzanym na słonecznym parkingu samochodem. Stojąc na światłach odbieram telefon – dzwoni szefowa. Kurde, pewnie trzeba do roboty wracać. Co tam się urodziło?! Od razu dowiaduję się, że tym razem, zadanie jest bardziej wymagające. Trzeba przejść ponad sześćdziesiąt kilometrów w nocy, bez snu, przez góry, lasy… Decyzja jak to często bywa, musi być natychmiast. Nadchodzi noc szybkich palców.
Lata moich wycieńczających górskich eskapad, minęły już dwie dekady temu. Teraz krótkie, sporadyczne wędrówki, rower, wypady z psem po miejskich chaszczach. W głowie rozbłyskują myśli; zwariowała, nie wiem, ech, no fajny pomysł, we wrześniu – zatem jest trochę czasu na przygotowane. W lipcu urlop w Beskidach. Nie no! trzeba iść! Więc odpowiadam – jasne, chętnie! – bez żadnych wątpliwości! Po tej, wypowiedzianej głośno myśli, co do której nie byłem w pełni przekonany, zaczyna do mnie docierać, że nadchodzi czas świetnej przygody, jakby wróciło coś sprzed wielu lat. Niespodziewane, wyzwanie stanęło twardo przede mną.
W miarę upływu czasu, zacząłem się ostro zapalać, studiować trasę i przeżywać nadchodzącą wędrówkę w wyobraźni. Wciągnęło – i to mocno!
Sobotnia podróż do Szklarskiej Poręby mija dość szybko, bo w głowie trasa, buty, skarpety, gacie. Jakiś plan – poukładany raczej na wszelki wypadek, żeby osiągnąć cel, skoro się już dotarło do tego że jedziemy na tę imprezę.
Tuż przed Jelenią, dojeżdżając do Radomierza, mijamy grupkę pełnych Przejściowców i Biegaczy. Rozpoznajemy ich po tym, co robią i koszulkach okolicznościowych. Stoją na poboczu, przecinającej im szlak szosy. Na mnie zrobili wrażenie jakby dotarli do morza, które zagrodziło im drogę. Samochód za samochodem, utrudniają przejście. Stoją wsparci na kijach, w oczekiwaniu na dogodną chwile, żeby przemknąć przez pas asfaltu. Od razu, wzbudzili mój podziw – za nimi noc, potężny grzbiet Karkonoszy, błądzenie w leśnych Rudawach i już ponad sześćdziesiąt kilo w nogach. Przed nimi jeszcze to wszystko, co kłębi się w mojej głowie. W sumie sporo. Od tego momentu, czuję się już, jakbym był na miejscu. Przygoda się zaczyna.
Przystanek parking za marketem osiągnięty. Stromym asfaltem wspinamy się do stacji wyciągu w Szklarskiej, gdzie mamy się zarejestrować. Długie, twarde podejście do punktu startowego, to dopiero rozgrzewka, namiastka, tego co mamy do przejścia.
Nasza trzyosobowa ekipa, zgłasza się do namiotu, gdzie za długim stołem, kilka sympatycznych osób wyposaża nas w numery startowe, wymagając jednocześnie podpisania oświadczenia i okazania wymaganego na starcie ekwipunku pierwszej pomocy, telefonu i oświetlenia. W zamian otrzymujemy po zestawie podarunkowym, zawierającym fajną koszulkę okolicznościową, taką jakie mieli ci, mijani przy szosie.
Po krótkim rekonesansie wokoło bazy, pomachując lekkimi papierowymi torbami upominkowymi schodzimy z powrotem do auta.
Potem obiad w Szklarskiej i znów na parking. Przebieramy się w stroje startowe. Starannie zaczepiam do plecaka numer „506”. Dumą mnie napawa ten czyn. Mam numer startowy, pięknie, symetrycznie wyeksponowany na niewielkim dość już umęczonym plecaku, wypchanym wszystkim co może mi się przydać i jeszcze paroma innymi rzeczami, których jak się okaże, nie będę potrzebował a nawet upchnąłem tam takie rzeczy, o których w czasie trwania wycieczki zapomnę.
W międzyczasie dzwonię do mojego kolegi, weterana z dawnych, wspaniałych, górskich lat, aktywnego w tych dziedzinach po dziś dzien. Konsultacje dotyczą mojego przygotowania. Butów, gaci, skarpet, kremów. Zalecił mi nawet kupno w Szklarskiej bardziej wypasionych skarpet i kremu. Jak się dowiedział o szczegółach mojego wyposażenia, miałem wrażenie, że mnie nie puści w drogę, na pewną… kontuzje – powiedzmy.
Po krzątaninie wokół auta, pełni optymizmu, ponownie napieramy na bazę pod wyciągiem. Tu oczekując na transport do miejsca startu „połówki”, zasiadamy na amfiteatrze przed sadzawką, za którą sterczy urocza skałka, na niej zaś tkwi coś dziwnokształtnego. Niby kozice, jednak jak określiła to moja koleżanka, która mnie w to „wpakowała” (za co jestem jej już teraz bardzo wdzięczny), wygląda jakby ktoś tam siedział odwrócony owłosionymi plecami i bez gaci, co gorsza. No cóż, artysta miał taką wizję.
Dłużący się czas do odjazdu autobusu, wypełniają nam pogawędki o różnych anegdotach z życia i rozmowy telefoniczne z bliskimi i znajomymi. Pół godziny przed odjazdem do Kapelli, idziemy za tą skałę, gdzie ma na nas oczekiwać autobus.
Jest – stoi duży, wycieczkowy autokar. W środku kilka osób. Jednak wśród wcześniej tu przybyłych panuje poruszenie, bo podobno pojazd jest uszkodzony.
Mimo wspomnianej awarii, autobus napełnia się kolorowo ubranymi ludźmi. Każdy wnosi do wnętrza szczyptę radości, zaczyna tworzyć się wspólnota ludzi spragnionych przygody, przepełnionych optymizmem, chęcią przeżywania podobnych wrażeń. Mimo, że z pewnością jesteśmy, każdy z osobna bardzo inni, tutaj stajemy się podobni. Wszyscy idziemy do jednego celu, w różnych, twardych, długich, krótkich butach, z kijami i bez. W kapeluszu, ktoś inny w czapce z daszkiem woli. Kolega, ten trzeci, co z nami idzie, to nawet w deszcz po górach z parasolem chodzi i dzisiaj też go zabrał.
Kilka minut po czasie odjazdu, przesiadamy się do mniejszego autobusu. Jednak awaria nie pozwoli nam jechać tym, w którym już zrobiło się tak miło. Podstawiony autokar jest dla nas za mały. Część osób oraz my, wychodzimy, jako że mieliśmy już nadmiarowe miejsca stojące. Pojedziemy na start dodatkowo podstawionym busem.
Jedziemy. Wyjazd ze Szklarskiej, drogą wijącą się przełomem Kamiennej, dalej otwiera się Kotlina, wjazd do Jeleniej i dalej, dalej, długo krętymi drogami w poprzek Kotliny. Pogoda wyśmienita. Za nami rośnie wał Karkonoszy. Rozbłysnęły już światła na Śnieżce i nad Śnieżnymi Kotłami, jarzą się też osady wciśnięte w karkonoskie doliny.
Do zmroku jeszcze parę chwil – osiągamy przełęcz Widok. Zagroda przy Kapelli, wypełniona niewielką zdawałoby się ilością uczestników. Rozstawiony namiot odpraw, bramka startowa i kilka kolorowych elementów marketingowych. Wytaczamy się na łączkę, omiataną dość chłodnym powiewem.
Tuż przed startem zapada zmrok, wraz z nim nastaje już naprawdę specyficzna atmosfera. Można by się zastanawiać, co takiego się właśnie dzieje, że zamiast spacerować sobie teraz lekko ubranym po miejskich uliczkach w poszukiwaniu miejsca na relaks, odpowiedniego by wychylić szklankę piwa i pogawędzić ze znajomymi, czy zasiąść w sali kinowej i przeżyć przygodę, rozegraną na wielkim ekranie, tyle bardzo różnych osób postanowiło zarzucić worek na plecy i przeżyć przygodę wewnątrz siebie, osobiście, stać się częścią przygody dla innych i po to by przejść krok po kroku drogę, której końca nie widać, nawet z najwyższego drzewa, tym bardziej, że właśnie zapadła noc.
Sam siebie do końca w tej kwestii nie rozumiem. Być może radość życia polega na tym, żeby odkrywać przestrzeń, której naturą jest żywioł, przestrzeń w której się ono rozgrywa. Na tym, że wolność jest zawarta w trudzie, który podejmujemy z własnej woli. Trudzie, za który się nic nie kupi, nie dostanie, nie będzie go można sprzedać lub na coś zamienić, a jego owoc, będzie miał dla każdego z nas różną formę: spełnienia, szczęścia, miłego wspomnienia, zadowolenia z siebie czy też wartość poznawczą i zostanie z nami na zawsze. Takie coś, jak coś bezcennego – tak sobie myślę.
Wtedy, gdy od wymarszu dzielą nas już minuty, pojawia się jedna chwila, kiedy wspominamy ludzi, których życie zostało przerwane gwałtowną siłą górskiego żywiołu, podczas służby niesienia pomocy ludziom takim jak my, podążającym za swoim pragnieniem doświadczania życia w drodze i w przygodzie, którzy zbłądzili, bądź napotkali niebezpieczeństwo w górach. Wspominamy młodych chłopaków i oto pomysł, jednego z nich na przygodę będziemy dzisiaj, ku własnej uciesze realizować. Ten moment może przybliżać nas do zrozumienia, dlaczego akurat tutaj się znaleźliśmy, dlaczego wielu, którzy z nami dziś nie mogli, z różnych powodów, wybrać się na tą wędrówkę, na pewno bardzo by tego pragnęło.
Start. Nie przypomina tego z czym się start kojarzy. Wszyscy ruszamy, jakby to cała grupa była jednym zawodnikiem. Układa się w szyk i razem idziemy w jednym tempie. Przemierzamy czarny asfalt, łupany kijkami, czarną noc rozprutą strumieniami świateł z blisko stu czołówek. Za nami, na każdym plecaku czerwone połyskujące odblaski i czerwone migające światełka a potem znów ciemność.
Dobrze zorganizowana, prężna grupa dociera do punktu kontrolnego nr 6. Tworzy się zator, bo zanotowanie każdego uczestnika zajmuje ułamek sekundy. Dalej droga leży już na gruncie i zaczyna się wejście w góry. Grupa się rozrywa, o czym świadczą mniejsze już skupiska migających przed nami czerwonych światełek i omiatających ciemność czołówek za nami. Pomimo panujących ciemności, otoczenie z łatwością można ogarnąć, bo las płonie światłem niesionym przez uczestników Przejścia.
Do grupy z Widoku dołączają pojedynczy uczestnicy z całego Przejścia, czasem biegacze. Pniemy się łagodnym grzbietem Gór Kaczawskich w kierunku Okola. Od strony równin wyraźnie daje się odczuć prąd ciepłego powietrza. Jest ciepło, dużo cieplej niż na polanie przy Kapelli. Górska droga poruszona dziesiątkami gotowych na wszystko par butów, wyrzuca w powietrze masy pyłu, który w świetle czołówek wygląda jak delikatna mgła, jednak niemiło wgryzająca się w nos i gardło.
Stopniowo uczestnicy tej niecodziennej, nocnej wyprawy zaczynają nawiązywać znajomości, które wynikają z niezbędnej dla odnalezienia właściwej drogi współpracy, dyskusji o minionych próbach przebycia tej, czy innej morderczej drogi. Ktoś wie coś, o czym nie wiedzą inni, ktoś inny jeszcze coś i tak siła poszczególnych grupek rośnie.
Po dłuższej chwili zachwytu panującą w marszu atmosferą, zatrzymujemy się na stromym podejściu, wśród niskich brzozowych i jarzębinowych drzewek. Wąska ścieżka, prowadząca na skałki, stojące na szczycie Okola, zmusza do ustawienia się w kolejce. Czas na pogawędkę, żarty, zmianę garderoby w razie jakby ktoś, stwierdził teraz, że założył coś niewłaściwego, bo albo mu za ciepło, albo ciągnie chłodem po wilgotnych plecach.
Oczekiwanie w kolejce, jest jednak sowicie nagrodzone widokiem z kamola, na który się wdrapujemy na szczycie. Morze ciepłych, domowych światełek, rozsypanych po całej Kotlinie, tudzież zebranych przez górskie ramiona w mniejsze skupiska.
Dalej droga i kurz. Las oświetlony naszymi lampkami, sprawia wrażenie obszernej, niekończącej się hali.
Docieramy do jakiegoś rozdroża, las się przerzedza. Wokoło majestatyczne kolumny wysokich buków. Grupki uczestników zatrzymują się gdzieś po bokach, konsultują coś między sobą rozwijając mapy. Siedem kilometrów za nami. Ktoś rzucił – już 10 procent drogi.
Schodzimy polną drogą w kierunku Chrośnicy. W miarę zanurzania się w głąb kotliny, znów odczuwamy powiew chłodnego powietrza. Robi się zimno. Szlak wiedzie skrajem lasu. Szukamy znaków w zaroślach. Przedzierając się przez chaszcze odnajdujemy drzewa oznaczone kolorem szlaku. Zniecierpliwieni niewygodną drogą wychodzimy na pole i dalej kontynuujemy marsz przez łąkę w kierunku świateł dobiegających z miejscowości do której zmierzamy.
Docieramy do niewielkiego kościoła, który stoi na wzniesieniu, za murem. Na schodach prowadzących do bramy w murze liczna grupa uczestników postanowiła odpocząć i posilić się. Mijamy ich i schodzimy drogą w kierunku głównej szosy, biegnącej przez wieś. Kilka kroków przez opustoszałą, senną miejscowość i dochodzimy do mostku na rozgałęzieniu dróg. Tu wsparłszy się o balustrady mostu, postanawiamy odpocząć. Dołączają do nas kolejne osoby. Po skromnym posiłku i obejrzeniu mapy ruszamy lekko pod górę, przez ciemne pole. Idąc wzdłuż ogrodzenia z tęgich desek dochodzimy do lasu.
Grupa bardzo się rozrzedziła. Większość drogi idziemy zupełnie sami. Tylko nasze trzy lampki oświetlają rozległe polany i leśne ścieżki. Nad nami pięknie rozgwieżdżone niebo. W lesie kilka rozstajnych dróg. Nie bardzo wiadomo, którędy iść. Przy pomocy mapy i kompasu wybieramy tę, którą postanawiamy kontynuować marsz.
Po dłuższym marszu przez las, dostrzegamy dużą grupę wędrowców. Rozsiedli się na małej polance, na rozdrożu, jakby oczekiwali na przewodnika. Dochodzimy do nich. Ktoś z tamtej grupy rzucił hasło, że trzeba iść na lewo. Tymczasem, po przeanalizowaniu sytuacji uważam, że trzeba iść nie na południowy wschód, a zdecydowanie na południe. Cały tłum rusza na lewo. Owczym pędem idziemy za większością. Cały świetlny pochód dociera do jakiejś sporej polany, na której leżą zwały pościnanych drzew. Ktoś ze szpicy pyta, czy wieża na szybowcowej jest oświetlona. Ktoś inny odpowiada, że nie. Okazuje się, że idziemy w stronę masztów na Łysej Górze. Zła droga. My zawracamy. Postanawiam dalej iść według własnych wskazówek. Spora grupa zawraca, jednak dużo osób postanawia kontynuować marsz przez polanę.
Po powrocie na rozdroże, dołączają do nas dwaj goście z całego przejścia. Razem rozwijamy mapę. Zgodnie ustalamy, że droga, ta na południe, jest właściwą. Idziemy małą grupą. Dołącza do nas parę osób i zaczynamy schodzenie wąską ścieżką, głęboko rozciętą, kryzą wypłukaną przez wodę. Dalej droga wiedzie przez łąkę i prowadzi do asfaltu. Po przecięciu szosy, przekraczamy elektrycznego pastucha i dalej rozległą łąką w dół posuwamy się w kierunku kolejnego zagajnika.
Wypatrując biało-czerwonych taśm, rozwieszonych gdzieniegdzie, docieramy przez lasek do mocno pnącej się pod górę łąki i skrajem lasu idziemy wzdłuż, wydaje mi się, lądowiska. Wydarłem ostro do przodu zniecierpliwiony, że wreszcie moim oczom powinna się pokazać wieża, stojąca na lotnisku. W oddali widać punkcik ciepłego światła. Kieruję się w jego stronę. Grupa została kilkadziesiąt metrów z tyłu. Na szczycie wzniesienia, lekko powiewa chłodem.
Z ciemności wyłania się kratownica wieży. Zupełnie niewidoczna z większej odległości, lecz poza nią niczego więcej nie mogę dostrzec dookoła. Ciepły punkcik wydaje się, jakby nadal tkwił w tym samym miejscu, w oddali. Idę przed siebie i zatrzymuję się przy lotniskowym hangarze. Stąd widać już zabudowę lotniska i więcej świateł.Wchodzimy całą grupą między zabudowania aeroklubu, zaglądając w pierwszej kolejności na PK7 w celu potwierdzenia naszego przybycia.
W tutejszym barze impreza trwa na całego. Można zjeść coś ciepłego, wypić herbatę, zasiąść na ławce przed knajpą. Atmosfera piknikowa a raczej sylwestrowa, jako że jest już grubo po północy. Wśród uczestników wyprawy nie widać spięcia, pośpiechu, czy nadmiernego zmęczenia. Jedzą, piją i to nie koniecznie herbatę, zasiedli leniwie za stołami, jakby do celu pozostało tylko zbiec parę metrów po łące.
Po grubszym posiłku, wydobytym z plecaków i gorącej herbacie zaparzonej w barze, zbieramy się do dalszej drogi. Najpierw idziemy asfaltem do ostrego zakrętu a potem, ponieważ drogą nam nie po drodze, schodzimy zachwaszczoną łąką w stronę Jeżowa Sudeckiego. Początkowo idziemy sami, ze wsi dobiega szczekanie zaniepokojonych psów. W krzaczorach nasza grupa rośnie, jakby zza każdego większego krzewu wyłaniała się kolejna osoba. W gronie około dziesięciu wędrowców schodzimy na jakąś żwirówkę na obrzeżu wsi. Domki płoty i ujadanie psów, tak nas wita Jeżów. Idziemy ciemną uliczką w stronę dobrze oświetlonej drogi.
W pomarańczowym świetle latarni, ulicami przechadzają się grupki ludzi, jednak jest w tym coś dziwnego, bo wszyscy bez wyjątku idą w jednym kierunku, niektórzy gdzieś się śpiesząc poruszają się biegiem. Wyjątek stanowią liczne gromady okupujące przystanki autobusowe. Plecaki, migające światełka, kijki, to się tu teraz nosi!
Za przejazdem kolejowym skręcamy drogą w prawo. Idziemy w zupełnej ciemności szosą, raz po raz rozświetlaną oślepiającymi reflektorami przejeżdżających aut. Ciągnie się jak to asfalt, bez końca. Na szczęście ktoś z idących przodem bystrego peletonu postanowił przerwać tę monotonię skręcając w las, dał tylko wyraźny znak ręką, coś jakby: Dość tego! Teraz tędy pójdziemy!
Szeroką, dwukołową gruntową drogą przemierzamy piękny, bukowy las, pełno tu rozwidleń i krzyżówek. Nasza skromna grupa jakoś się rozsypała. Zostajemy w trójkę z dwoma uczestnikami pełnego przejścia. Szukamy drogi do Bobru. Mam w uszach ostrzeżenie kolegi, który dawniej uczestniczył w biegu Dookoła Kotliny, że łatwo się tutaj pogubić.
Rozglądając się po pustym, obszernym lesie, dostrzegamy światła oddalonej od nas o kilkaset metrów drogi. Skrawek cywilizacji nie zachęca nas do pójścia w jego stronę. Oczekiwaliśmy brzegu rzeki, bądź jakiegoś mostu. Tymczasem spoglądając w dół stromo opadającego lasu zauważam, głęboko poniżej, czerwone migające światełko. Tam są! Schodźmy tędy. Wypuszczam się w dół czarnym lasem, mknąc po liściach i gruchocząc cienkie badyle leżące na ściółce. Mam wrażenie, z każdym krokiem w dół, że zaraz wpadnę do wody. To musi być dolina rzeki. Gdzie jest woda? Wtem zauważam światło drżące na wstędze sunącej powoli rzeki. Schodzę, jest ścieżka, trochę śmieci i skarpa a poniżej nurt Bobru. Drugiego brzegu nie widać, jedynie światła z Perły Zachodu stojącej powyżej. Po chwili dołącza do mnie grupa.
Szukamy jakiejś drogi na drugą stronę. Dostrzegam tylko jakieś zarośla poniżej i wodę. Idę, znów sam, w prawo, ścieżką wzdłuż rzeki i odnajduję zejście nad jej brzeg. Z cypla wcinającego się w nurt dostrzegam już drugi brzeg i jakieś skały po prawej. Nadal nie wiadomo, gdzie tak dokładnie jesteśmy. Wołam ekipę i proszę kolegę, jednego z tych co dołączyli do nas, o poświecenie lepszą czołówką na drugą stronę i w prawo, w poszukiwaniu mostu. Nic nie widać. Idziemy dalej w stronę masywnych skał razem, mając nadzieję, że stanowią przyczółek jakiegoś mostu lub oparcie dla tamy.
Po kilkuminutowej kontynuacji marszu dochodzimy do schodków, które, jak się okazuje, prowadzą po skałkach wprost na niknącą w mroku wątłą kładkę, przerzuconą na drugi brzeg rzeki. Jesteśmy na dobrej drodze. Po drugiej stronie jeszcze podbieg po stromych schodach, w górę, na taras przy restauracji i wita nas bardzo sympatyczna dziewczyna na punkcie kontrolnym. Miłego wrażenia dopełnia stół zastawiony parującą herbatą i pudłem z ciastkami.
Na 8 punkcie nie spotykamy nikogo z uczestników. Nie siadając, wypijamy ciepłą herbatę, opychamy się lekko ciastkami. Spoglądam jeszcze, w międzyczasie wsparty o balustradę tarasu, na otoczenie rzeki i myślę sobie, że warto byłoby tutaj wrócić, kiedyś za dnia, tak tu pięknie. Może jeszcze jesienią?
Ponad 20 kilometrów w nogach, ale nie czuć tego, poza napakowanymi łydkami, a i stopy też nie zdradzają niczego niepokojącego. Sen póki co, nie morzy, tym bardziej, że z budynku dobiegają odgłosy hucznej imprezy weselnej.
Idziemy dalej, obchodząc rozbawioną restaurację, mijając gości weselnych, którzy zapragnęli akurat zaczerpnąć świeżego powietrza i dymu z papierosa.
Stukając kijkami o twarde podłoże odchodzimy w ciemność. Znów noc, natura, las, gwiazdy i czesane chłodnym powiewem łąki. I tak w poczuciu, jakby czas nie płynął, a liczyły się tylko kroki drogi przebytej do gdzieś tam wyznaczonego w nieokreślonej dali celu, dobrnęliśmy do krawędzi asfaltu. Za drogą nieco po prawej stronie, stoi samotna, rozświetlona stacja benzynowa.
Odwiedziny tego miejsca, tej nocy, dostarczają niecodziennych wrażeń. Budynek obsiedli na czym się da umęczeni podróżnicy. Wielu z nich porzuciło buty, skarpety i wtuleni w śpiwory, próbują odetchnąć w półśnie po trudzie przebytej drogi. Inni opychają się serwowanym tutaj fastfudem, popijając ten cywilizowany posiłek kawą z kartonowego kubeczka. Po wejściu do wnętrza na myśl przychodzą obrazki sprzed lat, gdy na dworcach kolejowych przysypiali podróżni znużeni oczekiwaniem na mocno spóźniony pociąg, wśród koczujących bezdomnych ludzi. Aż dziw, że obsługa, tej nocy daje taki dopust, by zamienić stację benzynową w noclegownię dla ludzi, którzy sami zgotowali sobie taki los. Mimo wszystko, ten przybytek, na drodze bez końca, zachęca do skorzystania z kubka gorącej kawy i ławeczki, zapraszającej na spoczynek.
Na owej ławeczce nie mam jednak zamiaru bezczynnie spoczywać, bo właśnie wyliczyłem sobie, że to odpowiednia pora, aby zmienić skarpety, zanim zaczną mi to złośliwie sugerować rozdrażnione stopy. Poza tym kilka łyków ciepłej kawy, smakuje znakomicie, kiedy jest się w świeżych, eleganckich skarpetkach. Zadbane stopy nie dały jednak w komforcie, przy stoliku wypić kawy i resztę siorbię już w drodze do lasu. Kubek wylądował w kieszeni kurtki, jako pamiątka minionej chwili wytchnienia w tym bardzo osobliwym miejscu.
W lesie za stacją droga się komplikuje. Może z powodu zmęczenia nocą, może za dużo tutaj ścieżek i przesiek. Jednak z pomocą przychodzi człowiek, który ma już w nogach blisko setkę kilometrów i spory telefon wyposażony w GPS z dokładną mapą.
Po dłuższej wędrówce docieramy do kolejnej miejscowości Goduszyn. Przy skręcie w lewo stoi zaparkowane auto, którym można się zabrać na metę, lecz mimo że noc i kawał drogi za nami, a koleżanka z naszej grupy zauważyła u siebie symptomy kryzysu, jak twierdzi bardzo poważnego, nikt z nas nie ma zamiaru rezygnować. Mijamy punkt transportowy i udajemy się w górę, gruntową drogą w kierunku dużego namiotu w punkcie kontrolnym zorganizowanym na obrzeżu miejscowości. Znowu wita nas ciepła herbata i słodycze. Dookoła bardzo wielu uczestników. Siedzą na ławeczce, krzesełkach, a nawet widzę osobę, która tuż za namiotem uwiła sobie legowisko pod folią NRC.
Poprawiam sznurowadła i idziemy dalej przez pole do lasu. Za nami jakieś 30 kilometrów. Idziemy w większej i dość mocno porozrywanej grupie. Na leśnych ścieżkach, co chwilę wyprowadzających nas na pogrodzone gęstymi płotami polany, gubimy towarzyszących nam wędrowców i dalej idziemy sami jak droga prowadzi. Pomiędzy zabudowaniami docieramy do asfaltowej ścieżki, wydaje się, że biegnie w odpowiednim kierunku, ale jakoś tak dłuży się bez końca. W dole widzimy szosę, do której chyba mamy dojść. Jednak coś jest nie tak, bo mieliśmy wejść do miejscowości Wojcieszyce tuż przy kościele, tymczasem płoty, domki, szopy jak okiem zmierzył nie widać żadnej większej budowli.
Nasza droga nagle skręca ostro w dół do szosy głównej. Po wylądowaniu na szerokim pasie asfaltu konsternacja. Gdzie kościół? Gdzie w ogóle ta miejscowość, nie mała przecież? Gdzie my w ogóle jesteśmy?! W oddali widać tablicę z nazwą Wojcieszyce. Ale czy one się tam kończą, czy zaczynają. Za tablicą łąki w drugą stronę też nic charakterystycznego. Postanawiamy iść w stronę przeciwną od tablicy.
Niebo poszarzało – nadchodzi dzień. Pojawiło się kilka zabudowań, więc postanawiamy iść dalej jak dotąd. W głębi miejscowości sterczy sporych rozmiarów tablica kierunkowa. Postanawiamy zapoznać się z jej treścią. Długo idziemy przez tę miejscowość i dopiero po kolejnym rzucie oka na mapę dociera do nas, że ze szlaku zeszliśmy za wcześnie. Całe Wojcieszyce przeszliśmy asfaltem, zamiast zboczami wzgórz okalających miejscowość, nadkładając przy tym niewielki kawałek drogi.
Po dojściu do skrzyżowania, udajemy się w lewo, w kierunku kościoła, przy którym powinno być odejście na prawo. Mijamy kościół, ale nie ma za nim drogi, która by nam pasowała do kontynuowania marszu, więc drepczemy, już trochę podmęczeni i zdezorientowani dalej, na zasadzie co będzie to będzie. Wtem rozpoznajemy po strzelistej wieży, następny kościół i tuż przed nim dróżkę biegnącą dość mocno pod górę, która przy zabudowaniach wyprowadza w pola. Robimy tutaj chwilę odpoczynku z posiłkiem, żartując przy tym, że jak dojdziemy do mety będzie niedosyt, ponieważ mamy się całkiem nieźle.
Zrobiło się jasno, idziemy przez rozległe łąki, z rzadka znaczonym szlakiem. Lasy mijamy z boku, bądź wkraczamy w nie tylko skraja.
Około siódmej rano, wpadamy na słodką bułeczkę na punkcie 10. Przed nami rozpościera się widok na dość wyniosłe wzniesienia. Na mapie widnieją w tym miejscu Bobrowe Skały. Po przekroczeniu 10-tki dzwoni do mnie kolega, weteran i o zdrowie pyta. Zaabsorbowany rozmowa telefoniczną, wypuściłem się na wprost od punktu, w kierunku stromych wzniesień i pewnie poszedłbym dalej, gdyby mnie nie przywołano do kontynuowania wędrówki właściwą drogą, to jest przez wioskę Latoniów.
Niebieski szlak prowadzi z zabudowań mijanej wioski w kierunku wzniesień. Po drodze mijają nas jacyś młodzi uczestnicy, prowadzący kontuzjowanego kolegę, komentując przy tym, że wyprzedza nas paraolimpiada. Jednak doganiamy ich na Bobrowych Skałach, gdzie dzielny wędrowiec z obolałym kolanem nie wygląda już tak dziarsko jak niżej. Schodząc lasem w kierunku Górzyńca, towarzyszy nam poranny przypływ energii, jednak wyłaniający się spod horyzontu moloch Wysokiego Grzbietu sprawia, że nogi jakby same przyśpieszają, żeby jak najszybciej zmierzyć się z nadchodzącym wyzwaniem. Dalej otwiera się panorama Karkonoszy i mamy już kompletny widok. Pogoda przyzwoita, trochę zawiewa i jest chłodno.
Do Górzyńca sprowadza nas stromo opadająca ścieżka, wysypana grubym tłuczniem, który chytrze wyjeżdża spod butów. Niemiło byłoby się gwałtownie przytulić tylnią częścią ciała do tych ostrych kamoli. Docieramy do linii kolejowej z Jeleniej Góry do Szklarskiej Poręby. Czuć już bliskość celu, jednak po nieprzespanej nocy i czterdziestokilometrowym marszu, można się spodziewać różnych niespodzianek przed końcem drogi.
Nogi już mocno napakowane, odczuwają dyskomfort na postoju i podczas schodzenia, wolą zdecydowanie podejścia. Stopy jednak mam w doskonałym stanie. Pomimo kilku niezgrabnych stąpnięć, powodujących chwilowy ból w kostce, cały aparat pracuje bez zarzutów. Meandrujemy teraz zakosami wśród zabudowy coraz niżej i niżej. Wielki Grzbiet stale rośnie. Ostatecznie mijamy gęstszą zabudowę, pnąc się w górę asfaltową drogą.
Za nami leci dwójka biegaczy. Jeden z nich mówi stanowczo i protekcjonalnie zarazem do drugiego „…już tylko 30 kilometrów, teraz to już trzeba iść!„ Zapewne jednego z nich dotknął jakiś chwilowy kryzys, ten drugi starał mu się wytłumaczyć, że ukończenie biegu jest w jego zasięgu.
Stromy asfalt wyprowadza nas z Górzyńca. Kolejna ścieżka zakosem zmienia kierunek marszu, prowadząc przez strome łąki, trawersem na zbocze Wielkiego Grzbietu. Pod naszymi, strudzonymi stopami mamy już Góry Izerskie, kolejny etap wędrówki dookoła Kotliny.
Zaczynamy podejście na Zakręt Śmierci, tak charakterystyczny dla Szklarskiej Poręby i Gór Izerskich punkt turystyczny, że zdaje się, już jesteśmy w okolicy, gdzie znajduje się meta.
Podchodząc zalesionym zboczem, nad naszymi głowami z szumem przetacza się kolorowy pociąg. Dużo trudu trzeba było sobie zadać, żeby dostać się do przejazdu kolejowego. Za rogatkami, wsparty o kije, wzdycham ciężko. Jednak podejście dało nam mocno w kość. Zaczyna się robić gorąco pod plecakiem, oddech przyśpiesza.
Podejście jakoś niesamowicie się dłuży. Przez las przeziera już tylko niebo, a zakrętu nie widać. Postanowiliśmy odpocząć w napotkanej, obszernej wiacie. Tutaj już mocno skatowany, wyrzucam z plecaka kabanosy, jakąś wczorajszą zziębniętą kanapkę z serem i małą butelkę wody. Po dość obfitym śniadaniu ciężko stanąć na blaszanych nogach, ale „teraz, to już trzeba iść”. Kolega z naszej grupy nalega na kontynuację, jednocześnie dając mojej koleżance, która nas w to „wrobiła”, znać że to nie był dobry pomysł na spędzanie wolnego czasu w weekend, wymownie kręcąc przy tym głową .
Po kolejnej dawce wysiłku na podejściu, zaczynam odczuwać zniecierpliwienie. Zakrętu nie widać. Do cholery gdzie on jest! Minęliśmy?! Nie może być tak wysoko. Pod górę jeszcze i jeszcze.
Dużo ciężkich kroków zrobiliśmy, zanim dobrnęliśmy do, tym razem upragnionego kawałka asfaltu. Na parkingu przy Zakręcie, kolejne auto oczekujące na wycieńczonych marszem uczestników wycieczki. Po przejściu drogi, ruszamy połogą, trawiastą ścieżką. Wreszcie będzie można wytchnąć, po morderczej wspinaczce. Nogi już jakby nie moje, jednak niesie mnie myśl, że dalej to już tylko ten grzbiet, bez większych wzniesień, potem zejście do Jakuszyc i ostatni kawałek przez niewysoką górę do Szklarskiej, a tam meta. W tym miejscu zacząłem wierzyć, że wszyscy razem przejdziemy do końca. Zastanawiam się, czy stać mnie tam będzie na euforię.
W międzyczasie nasza towarzyszka, opowiedziała nam, jak dołujący kryzys miała nad ranem, gdzieś tak od Goduszyna, a kiedy dotarliśmy do Wojcieszyc, zupełnie nie wiedząc gdzie jesteśmy, miała nadzieję, że się totalnie pogubiliśmy, i że do Szklarskiej, zaraz pojedziemy taksówką. Jednak ciężkie chwile, odeszły gdzieś o poranku. Urzekły ją łąki i pagórki na niebieskim szlaku od Wojcieszyc do punktu kontrolnego w Latoniowie i dalej wraz z nastaniem słonecznego poranka optymizm i siły powróciły.
Tymczasem wędrówka malowniczym grzbietem w kierunku Wysokiego Kamienia, swoimi urokami oraz lekkością drogi, przyczyniła się do odbudowania mojej formy, tak mocno nadwyrężonej podejściem na Zakręt Śmierci. Idę teraz jakby lżej, jakby nogi same niosły, choć zdają się być coraz cięższe i najchętniej walnął bym się na zieloną trawkę i pospał parę godzin. Jednocześnie odczuwam jakąś niechęć do zatrzymywania się, ponieważ rozruch po postoju, szczególnie siedzącym, jest wystarczająco niemiły, tak że wolę już iść bez zbędnych przerw. Takie dziwne jest to uczucie, kiedy idę, choć jest mi już ciężko iść, lecz nie chcę się zatrzymać, bo „teraz to już trzeba iść”.
Dochodzimy do kolejnej wyniosłości na Grzbiecie. To podejście na Wysoki Kamień. Dotarcie tu wydaje mi się, że zajęło mnóstwo czasu. Bardzo mi się ta droga dłużyła, choć należała do przyjemniejszych dzisiaj odcinków. Łatwa, z pięknymi widokami, wysokogórska przyroda i całkiem fajna pogoda. Jednak zmęczenie nóg już daje coraz mocniej o sobie znać. Nogi nie bolą, ale jakoś, już tak, jakby nie mogły więcej utrzymywać mojego ciężaru. Nie wiem, może ze znużenia ciągłym przebieraniem, lewa, prawa. Każdy miał by dość.
Na podejściu na Wysoki Kamień, jednomyślnie postanawiamy zrobić sobie przerwę między rozdrożem ścieżek zbiegających ze szczytu. Chyba wszyscy na razie mamy dość. Walimy się na pochyłym kawałku miękkiej, wysokiej trawy. Tym razem postanowiłem się wyłożyć jak długi. Z tak ciężkimi nogami, trudno znaleźć jakąś wygodną pozycję do odpoczynku. Zrobiłem krótki masaż łydek i ze zgrabnością podnoszącego się wielbłąda, ustawiam swoje ciało pionowo na sztywnych, nabitych jakby ciężkim żwirem nogach. Idziemy. Nie minęło parę metrów, wtem naszym oczom ukazuje się długo oczekiwany cel, punkt kontrolny na Wysokim Kamieniu.
Zaczynamy z siebie, żartować, że taki wysiłek, żeby tu doczłapać to jednak, chyba byliśmy w stanie podjąć.
Na ”11-stce” wita nas jakiś człowiek, który pyta o samopoczucie, sonduje czy nie mamy omamów, nie kręci nam się w głowie. Zachęca do przeglądnięcia jadłospisu w restauracji na szczycie. Przepytuje nas z numerów startowych, jakie mamy na plecakach. Twierdzi, że jeśli któryś z nas się pomyli, albo za długo się będzie zastanawiał, to on go dalej nie przepuści i zaleca odpoczynek. Pierwsza zagmatwała się koleżanka, jako że i numer ma trudny do zapamiętania. Ja swój z pewnym wysiłkiem wydukałem a nasz kolega podał liczbę i poprosił pana, żeby podzielił przez dwa, to wtedy się dowie jaki to numer.
Jegomość z punktu kontrolnego, to jak sądzę po ogólnym wyglądzie, ratownik GOPRu. Koledze i mnie pozwolił przejść, a „Pani zostaje, bo musi odpocząć”.
Po chwili śmiechu, i kilku wykrętasach, dalej idziemy w stronę Kopalni Kwarcu „Stanisław”. Pan z 11 opisał nam dalszą trasę, jako nie nastręczającą już większych trudności. Dał kilka wskazówek, którędy iść. Jakoś mnie ta rozmowa wzmocniła. Poczułem już atmosferę finiszu, choć zdaję sobie z tego sprawę, że do samej Przełęczy Szklarskiej w Jakuszycach, trzeba będzie zejść dość długim kawałkiem drogi, a schodzić to moje nogi już na pewno nie lubią. Nie znając, tej drogi w całości, obawiam się, żeby przynajmniej nie prowadziła po jakichś kamolach, po których trzeba będzie wręcz zeskakiwać.
Idziemy dalej bardzo malowniczym grzbietem i mimo, że droga jaką przebyć trzeba do kopalni z Wysokiego Kamienia jest nieco dłuższa niż na Wysoki Kamień z Zakrętu Śmierci, minęła jakoś w ekspresowym tempie. Po drodze do kopalni złapał nas niestety dość mocny deszcz, który do tej pory raczej nieśmiało nas odwiedzał. Po raz pierwszy, zaczęliśmy się martwić o stopy, jeśli dojdzie do przemoczenia lekkich butów.
Zmoczeni deszczem, zatrzymujemy się w miejscu, gdzie prosta droga nagle się kończy usypiskiem kopalnianego urobku. Czy wspinać się na tą hałdę w poszukiwaniu szlaku? Kto ma jeszcze ochotę na taki, być może niepotrzebny wysiłek?
Po chwili, ku naszemu zadowoleniu, odnajdujemy trójkolorowe odejście szlaków w stronę Jakuszyc. Przeciskamy się pomiędzy choinkami, wąską ścieżką, poprzecinaną wysoko wystającymi spod ziemi korzeniami otaczających nas iglaków. Może lepiej było by spróbować wariantu przez kopalnię – myślę sobie. Tutaj, zaraz powykręcam kostki. Nogi już nie stawiają tak precyzyjnie kroków. Co chwila z bólem wyginam stopę. Brakowało by teraz skręcić nogę! Teraz, kiedy nie można już nie dojść.
Po jakimś czasie, walka z naturą ustała a naszym oczom ukazała się wstęga szarego, spękanego asfaltu. Czy to dobrze? Nie wiem. Byle szybciej nas sprowadził na przełęcz w Jakuszycach. Krok za krokiem stąpamy po twardej drodze i dało by się ten marsz dobrze znieść, gdyby jak zwykle nie ciągnął się w nieskończoność. Zakręt a za nim prosta i znowu zakręt. Człap, człap i tak bez końca, aż pojawia się w pewnym momencie irytacja. Nerwowe spoglądanie na mapę – jeszcze ten zakręt i koniec. Lecz nie, nie koniec, dalej jest kolejna, cholernie długa prosta i jakiś zakręt i dalej znów końca nie widać. Marsz jakby w zaczarowanej pętli, a nogi już nie należą do mnie. Już nic z nimi nie mogę zrobić, nie chcą się dalej tak mordować a ja nie chcę się zatrzymać. Wściekam się, że to jakieś szaleństwo, że po co ten cholerny wysiłek, że kto wymyślił taką katorgę na sam koniec marszruty. Siadam na kamieniu. Zrzucam plecak na żwirowe pobocze – to k… koniec. Spać, wyć i nie wiem co jeszcze mi się chce. Zostaję tutaj przez dłuższą chwilę sam. Pozostała część mojej ekipy odeszła.
Po chwili dochodzę do siebie, to znaczy chowam nerwy do kieszeni i idę. Zaraz doganiam oczekujących mnie przy pryzmie świeżo ściętych drzew, stałych towarzyszy i jeszcze dwóch gości z przejścia, którzy dołączyli do nas, jak zaczęliśmy wędrówkę przez ten morderczy asfalt. Wszystkich zdaje się, podobnie zaczyna irytować niekończąca się asfaltowa przygoda. Spoglądamy na mapę i jakoś nie możemy pojąć, jak w sumie krótki odcinek szlaku, od dłuższego czasu nie pozwala nam się wyplątać ze swej asfaltowej, czarnej wstęgi.
Na szczęście wszystko ma swój koniec. Ważne tylko, żeby osiągnąć cel, zanim sami się skończymy. Dotarliśmy do rozdroża. Na wprost – Orle, na prawo Hala Izerska. My na lewo do Jakuszyc. Należy tylko pamiętać poradę pana z 11-tki, żeby zaraz po kilkuset metrach skręcić w las za zielonymi znakami, bo jeśli pójdziemy prosto to będziemy musieli zawrócić do zielonego. Wiem o które miejsce chodzi, bo byłem tu zima na biegówkach, więc myślę że pomyłka nam nie grozi, jednocześnie dociera do mnie że Przełęcz Szklarska i ostatni PK są już w zasięgu buta.
Bez trudu docieramy jeszcze parę metrów asfaltem do miejsca, gdzie zielony szlak odbija na zachód i przechodzimy krótkim łącznikiem pomiędzy Dolnym i Górnym Duktem, którego długość, mimo że nie wiele się różni od wcześniej przebytego asfaltu, przechodzimy dość szybko i bez specjalnej męki. Może dla tego, że droga nie jest tu pokryta twardą, czarną warstwą smoły wymieszanej ze żwirem. Z za ostatniego zakrętu już widać maszt który stoi na Polanie Jakuszyckiej.
Kolejny raz przechodzimy przez tory kolei górskiej, prowadzącej z Jeleniej Góry na czeską stronę, której los nie sprzyjał przez wiele dekad. Jedna z najpiękniejszych żelaznych dróg w Polsce mimo wszystko doczekała się czasów, kiedy przecinając jej ponad sto lat temu wytyczony szlak, należało by się przynajmniej odruchowo rozejrzeć w lewo i prawo, zanim się wtargnie między szyny.
Po przejściu przejazdu kolejowego, jesteśmy na ostatnim punkcie kontrolnym „12”. Postanowiłem tym razem skorzystać z jednego z dwóch wolnych krzesełek. Pani z PK częstuje nas izotonikiem. Poprosiłem tylko o połowę plastikowego kubeczka. Nie wiem dlaczego nie chce mi się jeść, ani nawet pić. Odczuwam już poważne zmęczenie i brak snu.
Po wizycie w 12 PK, postanawiamy zasiąść w restauracji naprzeciwko. Nasza koleżanka, w którą właśnie wstąpił jakiś demon – harpagan i rwie teraz dziarsko do przodu, postanowiła przed wyruszeniem na ostatni etap zjeść porządny obiad. My zaś z kolegą zalegliśmy z głowami w ramionach na blacie stołu.
Obudzeni z amoku, wygramoliliśmy się z hotelowego baru. Stąd idziemy asfaltem do leśniczówki, pierwszego domu jak się wjeżdża do Jakuszyc od strony Szklarskiej. Pomiędzy przyległymi do niej zabudowaniami, prowadzi szlak zielony na Przedział i kilka nieoznakowanych dróg na główny grzbiet Karkonoszy.
Przed wejściem do doliny, gospodarze mijanej leśniczówki ustawili stół z wodą dla strudzonych przejściowców. Nie szczędzili też słów otuchy, zapewniając, że to już tylko kawałek, bez większych trudności, w ogóle niedaleko.
Ostatni odcinek tej wspaniałej wyprawy z początku wydaje się całkiem spacerowy, jednak szczerze mam już dość. Odpoczynek w barze pozwolił mi się zregenerować tylko na kilka kilometrów marszu. Na łące przed trawiastym podejściem na Przedział, spotykamy zrelaksowanych turystów, którzy się wypytywali co to za impreza w górach się odbywa że tylu zawodników z numerami się tu kręci. Wyjaśniamy im, że to długodystansowa wędrówka, że mamy już w nogach około 60 km, lecz to niewiele w porównaniu z ludźmi, którzy już przeszli, czy przebiegli 130 km. Grupa turystów zaraz się zreflektowała, dlaczego wcześniej napotkani przez nich uczestnicy wydawali im się całkiem odklejeni i nierzeczowo odpowiadali na ich zagadnięcia.
Tymczasem w drodze na Przedział utwierdzam się, że już od dawna nie męczą mnie podejścia, że mniej się katuję stawiając jeden krok wyżej drugiego. Nawet niedbałe człapanie po płaskim jest bardziej nieprzyjemne.
Za Owczymi Skałami tupiemy po wijących się drewnianych trapach, umieszczonych nad torfowiskami. Kije utykają w odstępach między drewnianymi belkami, zakłócając harmonijny marsz.
Znowu zaczyna padać, ale już nie zwracam na to uwagi, dobrze że nie leje. Wychodzimy na szeroką i nafaszerowaną głazami drogę biegnącą stromo w dół. Szlak długo wije się poprzez bukowy las. W oddali między drzewami, podobnie jak na asfalcie prowadzącym od kopalni, między drzewami widzę nieistniejące zabudowania, czerwone dachy domów, których nie ma. Wydaje mi się, że to już dno doliny, wypatruję bardziej prawdopodobnych elementów krajobrazu, jak strumień.
Na zejściu do Szklarskiej nazbierało się trochę uczestników przejścia i w dość licznej, ale luźnej grupie zmierzamy do mety. W oddali widzę jak grupa przede mną schodzi z szerokiej ścieżki kierując się stromo wąska dróżką na samo dno doliny. Trzeba zejść jakieś 70 m, między borowinami, badylami po wyjeżdżających spod butów zeszłorocznych liściach. Po karkołomnym slalomie w dół zbocza lądujemy już na samym dnie doliny. Mam już bardzo, bardzo dość. Zaraz mi się rozlecą łydki.
Odtąd domy, dachy i samochody widzę już wszędzie. Jarzębiny, powalone drzewa, gąszcz liści, bardzo przypominają elementy cywilizacji, z którymi się codziennie spotykam i od których tutaj uciekłem. Lecz jak marnotrawny syn, zmęczony długotrwałym, wykończającym kontaktem z naturą, pragnę wreszcie skorzystać z dóbr i wygód, od których uciec nie sposób – jednak.
Jest Kamieńczyk. Normalnie, to do mety jeszcze kawał drogi. Bezwzględnie kawał. Daleko, bez odpoczynku, choć na chwilę, nie dam rady. Gdzie Szklarska, a gdzie Kamieńczyk. Dla zdrowego mieszczucha, to wyprawa, na nie każdą pogodę. Zrzucam plecak tuż przy ogrodzeniu schroniska i … nie idę, zdążę jeszcze. Zostało mnóstwo czasu. Ale nie – „Teraz to już trzeba iść…” Koleżanka w demonicznym amoku, zdaje się jakbym zasiadł, zawlokła by mnie do mety za kaptur. „Nie siadaj, nie, nie siadaj – idziemy!” – woła w półobrocie do mnie. „Niedaleko! Jak siądziesz to już nie wstaniesz, dawaj idziemy!” Nie miałem wyboru, jednak, wkurzony wyrzucam jej – qu.. to jeszcze z półtora kilometra jest! Kawał drogi!
Omijamy zabudowania przy Kamieńczyku i moim oczom ukazuje się koszmar. Zejście na łeb na szyję po kocich łbach. Droga cała utkana kamieniami z licznymi wyrwami. Tłumy ludzi.
Lecę, nogi same wpadają przed siebie, tłukąc bezlitośnie o twardy nierówny bruk. Droga przez mękę kończy się przy straganie pamiątkowym, przy którym trzeba jeszcze skręcić w prawo w las. Dalej, mimo że po płaskim i gładko, szlak ciągnie się licznymi zakrętami. Zniecierpliwienie sięga zenitu. O nogach przestałem już myśleć, ale każdy krok przybliża mnie do końca. Przechodzimy jeszcze przez mostek nad Kamieńczykiem i już za każdym zakrętem może się pojawić meta.
Nie mogę się skoncentrować na żadnej myśli, którą mógłbym się odnieść do bieżącej sytuacji. Jedynie wola dotarcia do końca tkwi w mojej głowie. Być może gdybym teraz miał walczyć o ostatnie metry, kuśtykając na jednej nodze, wywołało by to jakieś głębokie emocje, ale teraz po prostu spokojnie idę. Mijam samochody zaparkowane w bezpośrednim sąsiedztwie punktu startowego, kijami ryję asfalt, mocno jak się tylko da, żeby maksymalnie odciążyć zdeptane nogi. Jest meta. Miejsce, z którego blisko dobę temu wyjechaliśmy wczoraj na start.
Najważniejszym sukcesem, z czego jestem właśnie zadowolony jest to, że dotarliśmy do mety razem, w jednym czasie, kompletną grupą. 18 godzin i 41 minut. Czas przejścia może nie imponujący, ale jesteśmy na końcu drogi, którą wczoraj zaledwie mieliśmy zamiar przejść.
Po przejściu przez bramę mety, organizatorzy kierują nas na górną kondygnację w budynku, gdzie mieści się cały sztab imprezy. Podejście po schodach, choć strome, zdaje się nie mieć znaczenia, niczego już mi nie jest w stanie ująć ani dołożyć. Otrzymuję starannie, ręcznie wypełniony dyplom z odmienionym nazwiskiem, co cenię sobie w dzisiejszych czasach, gdy wszelkie instytucje boją się odmieniania nazwisk klientów jak ognia. Formalizm zabija zdrowy rozsądek i dobre obyczaje.
Po zejściu z góry zasiadamy do stołu na herbatę, ze znajomymi którzy z Wrocławia przyjechali nas zabrać do domu. Próbują z nami rozmawiać, lecz w kiepskiej formie jestem, o czym z góry powiadamiam rozmówców. Stać mnie jedynie na proste żarty i zdawkowe relacje. Po herbacie idziemy do samochodu. Po drodze do auta, mijają nas pozostali uczestnicy, których już kilka kroków dzieli od mety. Wymieniam z nimi pozdrowienia i słowa uznania. Budzi się we mnie, mino zmęczenia żal rozstania.
Czas na refleksję, niedosyt i tęsknotę za minioną przygodą jednak nadszedł dość szybko, bo na następny dzień organizm już się ze mną pogodził i od rana funkcjonowaliśmy już w pełnej harmonii. Echem jakie pozostało po chwilach zadumy podczas Przejścia powracało, wtedy jeszcze nie wykształcone pytanie retoryczne, o to kim trzeba zostać w życiu i czym je wypełnić, żeby kiedyś setki ludzi, jak sądzę z dumą, poniosło przez góry Twoje imię, na swoich plecach, wypisane na numerach startowych?
Robert „506”