XIV Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – relacja Katarzyna Godawa
XIV Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – relacja
Od czego zacząć? To może zacznę od tego, że dwa lata temu zapragnęłam przejść dookoła Kotliny Jeleniogórskiej, ponieważ stąd jestem, tutaj się wychowałam, to jest moje miejsce na ziemi, gdzie zawsze wracam z ogromną przyjemnością. Wtedy byłam jeszcze w trakcie kolekcjonowania swoich maratonów do Korony, dlatego Moją Kotlinę odsunęłam trochę w czasie, również aby móc się do niej przygotować
Tak powstał mój blogowy projekt @wyzwanie33, aby w roku, w którym skończyłam 33 lata zrobić coś więcej niż tylko przebiec kolejny maraton. A blog miał mi pomóc w odszukaniu motywacji, bo jak już raz coś się napiszę w internecie to nie ma odwrotu. I choć w głównej mierze mój trening opiera się na wytrzymałości biegowej, to nie zabrakło wielu elementów przygotowań wędrówkowych. Testowałam sprzęt: plecak, kije, buty. Od czasu do czasu wybierałam się na dłuższe wędrówki po lesie i górach, w godzinach nocnych też się zdarzało. O Kotlinie przeczytałam niemal wszystko co udało mi się znaleźć w necie: relacje uczestników z poprzednich lat, forum, wiele porad i przemyśleń.
W końcu po tylu dniach oczekiwania, nadszedł ten weekend ekstremalnego wyzwania 15-17 września 2017 – XIV Przejście dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Urlop w pracy miałam zaplanowany już wcześniej, żeby nic mi nie przeszkodziło w ostatecznych przygotowaniach. Z Janowic do Szklarskiej Poręby zawiózł mnie mój niezawodny szofer – Tato. Kilka zdjęć i chwila rozmowy ze spotkanymi znajomymi. Wszyscy w bojowych nastrojach, w głowie pełne skupienie. Ruszyliśmy punktualnie o 12, zaraz po minucie ciszy ku pamięci patronów Przejścia.
Niemal 500 śmiałków kierowało się w stronę Hali Szrenickiej i Szrenicy. Początkowo w bardziej zbitej grupie, wszyscy na przeciw 137 kilometrom przygody. Pogoda dopisywała i humory również. Przy Śnieżnych Kotłach zrobiłam chwilę przerwy na kilka łyków wody oraz ubranie kurtki, bo zaczęło się robić coraz zimniej. Nie pamiętam też czy kiedykolwiek miałam okazje wędrować tamtym szlakiem, po ułożonym „kamiennym chodniku”. Ciągle mając w głowie obawy, aby nie wpaść w jakąś szczelinę i nie połamać nóg jeszcze na samym początku. Droga mijała bardzo miło. Czasem udało mi się zamienić kilka słów z innymi uczestnikami, a czasem wystarczyło po prostu iść przed siebie ramię w ramię
Pierwszy punkt kontrolny na Przełęczy Karkonoskiej (16 km) – chwilę przed godziną 16. Nawet nie wiem kiedy zleciało. Była szybka przerwa na pozbycie się kilku kamyków, które wpadły do butów, lepiej żeby mnie nic nie obtarło. Szlak kierował się w górę, no nic, idę. Tam też, dłuższą chwilę za schroniskiem Odrodzenie złapał nas deszcz. I nie był to przelotny deszczyk, a rzęsista ulewa. Kurtka dawała radę, ale co z tego jak wszystko spływało na całe mokre spodnie i mokre buty. Deszcz ten towarzyszył niemal do samego Domu Śląskiego, gdzie znowu chwila przerwy i w drogę na szczyt Śnieżki, potem będzie trochę z góry. Śnieżkę zdobyłam jeszcze przed zachodem słońca kilka minut po 18. Wiatr i ciepło nóg sprawiły, że spodnie wyschły same z siebie i mogłam iść dalej.
Drugi punkt kontrolny na Przełęczy Okraj (34 km) – kilka minut po 20, było już całkowicie ciemno. Chwila przerwy, aby się trochę posilić i posmarować stopy Sudocremem. Trasa ciągle prowadzi oznaczonym szlakiem, więc nie jest jakoś ciężko z orientacją. Dalej jednak szliśmy większą grupą, zawsze to raźniej w ciemności. Od Przełęczy Kowarskiej zaczęło się już pasmo Rudaw Janowickich. Ścieżką przez las szliśmy jeden za drugim, w milczeniu, czasem tylko dało się słyszeć dźwięk kija, który natrafił na kamień. W okolicach Skalnika zrobiło się bardziej wymagająco, do tego ciemność i kroczenie między skałami wcale nie ułatwiały zadania. To trochę paranienormalne, ale właśnie ten fragment trasy kiedyś mi się przyśnił w przedstartowym stresie, piszę serio
Trzeci punkt kontrolny w okolicy Wołka (49 km) – zaliczony w okolicy północy, ciemną nocą, w ciemnym lesie. Pojawiły się też pierwsze kryzysy, że bolą nogi, że od plecaka bolą plecy, a przy ognisku było tak ciepło i przyjemnie. No, ale w drogę. Tego fragmentu trasy pokonywanego nocą obawiałam się najmniej, bo Rudawy między Wołkiem, a Janowicami obiegane mam wzdłuż i wszerz. Więc przez Zamek Bolczów do bufetu mogłabym iść z zawiązanymi oczami To był też postawiony punkt minimum: dojść przynajmniej do Janowic (55 km). Dotarłam około 2 w nocy. Tutaj była też dłuższa chwila na odpoczynek, makaron i ciepłą herbatę. Rodzicom powiedziałam, że dopóki mam siłę iść to idę, na ile limit czasu mi pozwoli. Ruszyłam niemal swoim podwórkiem, bo przecież z Janowic jestem. W lesie przed Różanką spotkałam też towarzysza na resztę wędrówki – Dawid dziękuję za towarzystwo, wsparcie i motywacje
Czwarty punkt kontrolny za Różanką na Przełęczy Radomierskiej (59 km) – ciągle jeszcze ciemną nocą. Za plecami zostawiliśmy Rudawy, a zaczęliśmy wędrówkę przez Góry Kaczawskie. Początkowo była to niełatwa, monotonna droga asfaltem do Szałasu Muflon, cięgle jakby pod górę. Plusem było to, że zaczynało świtać, zawsze to lepiej iść za widnego.
Piąty punkt kontrolny to Przełęcz Komarnicka (66 km) – zaliczony już niemal „w blasku dnia” około godziny 7. Widok jaki nas tam przywitał to mleczno-biała mgła unosząca się w dole kotliny. Niezwykle magiczne zjawisko. W tym momencie swój cel minimum przesunęłam, aby zaliczyć przynajmniej Górę Szybowcową. Ruszyliśmy dalej. Spotykaliśmy też innych „przejściowiczów”, często, gdy z oznaczeniem szlaku było słabiej, wspólnie analizowaliśmy mapę, czy trasa prowadzi właśnie tym„brzegiem łąki”. I tymi brzegami łąk i skrajami lasów w okolicy godziny 9 dotarliśmy na Łysą Górę – miejsce gdzie ma start Połowa Przejścia. Mieliśmy 3 godziny w zapasie. Jednak możecie się domyśleć jak wielką wolą walki trzeba się wykazać na drugiej połowie takiego dystansu. Przystanek był naprawdę szybki, chwila aby coś zjeść i ponownie posmarować stopy kremem. Więc plecaki na plecy, kije w dłonie i idziemy. Razem z Dawidem jednogłośnie zdecydowaliśmy się, że jak dotrzemy na Górę Szybowcową zrobimy jakiś dłuższy postój na spanie, ale do tego jeszcze kawałek nam zostało
Szósty punkt kontrolny pod Okolem (75 km) – około godziny 10. W swoją zwyczajną sobotę pewnie zaczynałabym jakieś bieganie po wrocławskim parkrun’ie, a dziś miałam za sobą 22 godziny wędrówki. Już samo dojście do tego punktu wywołało nasz uśmiech. Na drodze ktoś napisał „75 km ała boli” i faktycznie bolało… Ale od punktu do punktu, od przystanku do przystanku jakoś dawało radę. Czasem gdy droga bardzo się dłużyła zajmowaliśmy czas rozmową. Często zwyczajnie milczeliśmy idąc przed siebie. Krok za krokiem. Samo towarzystwo buduje wewnętrzną siłę i wydobywa pokłady motywacji. Pojawiały się też momenty kiedy mieliśmy wątpliwości, którą drogą podążyć dalej, wtedy bardzo pomocne były ślady odbite w błocie przez tych co przeszli przed nami
Siódmy punkt kontrolny na Górze Szybowcowej (87 km), czyli nasz przystanek na spanie w okolicach godziny 13. Już wcześniej swój kolejny plan minimum przesunęłam na przynajmniej 100 km. Więc sms-owo zameldowałam się gdzie jestem, jak się czuję i że dalej będę walczyć. W dole mieliśmy piękny widok na Jelenią Górę, a na horyzoncie Karkonosze i Śnieżkę, gdzie byliśmy jeszcze wczorajszego popołudnia. Zawinęliśmy się w termiczne folie NRC i przespaliśmy dobrą godzinę. Choć czasem targało wiatrem i wydało mi się, ze kropiło deszczem, to taka drzemka była dobrym resetem. Spakowaliśmy rzeczy i z nową energią ruszyliśmy w dół do Jeżowa Sudeckiego. W ciągu dnia w sklepie mogliśmy uzupełnić zapas energetyków, dodatkowa porcja kofeiny i cukru na drugą noc wędrówki to całkiem dobry pomysł.
Ósmy punkt kontrolny na Perle Zachodu (94 km) – kilka minut po 16 i znowu okazja na chwilę odpoczynku. Coraz większe zmęczenie fizyczne i psychiczne. A trasa wymagała jeszcze więcej skupienia, bo coraz mniej jej fragmentów pokrywało się z oznaczonymi szlakami. Tutaj kolejny raz nieoceniona pomocą okazywały się ślady w błocie, tylko co gdy podłoże było suche? Wtedy stawialiśmy na intuicje, z nadzieją że błotne ślady pojawią się za jakiś czas > Od Perły Zachodu to już Góry Izerskie, a kolejne punkty kontrolne pojawiały się dużo częściej.
Dziewiąty punkt kontrolny w Goduszynie (100 km) – dłuższą chwilę przed 18. I nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zadzwonić po rodziców, aby mnie zabrali. Bolało wszystko, ale była kawa, była herbata, ciągle była też wola walki i motywacja. Jedyny minus, że zaczął padać deszcz… I bardzo się cieszę, że do tego punktu dotarliśmy jeszcze przed totalnym zmrokiem. Większą grupą przez las w okolicach sławnej od legend Komorzycy udało nam się przejść nie gubiąc drogi. Tutaj pomogły już nie tylko ślady w błocie, ale również życzliwy rowerzysta, wskazując gdzie poszli inni oraz strzałki ułożone z patyków >
jeszcze Perła Zachodu, bo już później nie miałam sił na zdjęcia
Dziesiąty punkt kontrolny w Wojcieszycach (104 km) – akurat zdążylibyśmy na wieczorne wydanie Faktów o 19. Tutaj na szybko potwierdzenie obecności i dalej przed siebie. Było ciężko i bolało, bardzo… Jednak nogi szły z automatu, a głowa zwalczała pojawiające się kryzysy. Czytając kolejne sms-y, które dostawałam w trakcie miałam również łzy w oczach. Jednak do mety było już tak blisko, że ze swoim oślim uporem nie mogłam odpuścić. Trasa znowu prowadzona była oznaczonymi szlakami, byliśmy prawie w domu.
Jedenasty punkt kontrolny w Górzyńcu (111 km) – zaliczyliśmy późną kolację przy ognisku o 21. Zupa pomidorowa nigdy nie smakowała mi tak dobrze jak tam, a chleb ze smalcem chyba zostanie moim ulubionym deserem. Do tego przy ognisku jest tak miło i przyjemnie, a my co? A my zbieramy plecaki i idziemy dalej. Idąc tak, w ciągle kropiącym deszczu, przez tą małą mieścinę obszczekały nas wszystkie psy, a jakiś mieszkaniec pozdrowił nas z przekąsem słowami, że zawsze sobie zamówimy pogodę. Ktoś mu odpowiedział, że „w słońcu to każdy potrafi” I tak szliśmy dalej, ciągle pod górę, krok za krokiem, kij za kijem, aż do Zakrętu Śmierci, a potem jeszcze wyżej do Schroniska Wysoki Kamień, gdzie dotarliśmy przed północą.
Dwunasty punkt kontrolny (okolice 119 km) był trochę oddalony od Wysokiego Kamienia, a droga prowadząca do niego usłana błotem po kostki. Nogom już chyba było wszystko jedno, bo jakby nie czuły zmęczenia i szły, bo szły, innego wyjścia nie miały. Doszliśmy do Kopalni Stanisław i tam się trochę pogubiliśmy. No, ale żeby było co wspominać to jakieś przygody też być muszą. Potem żwawym tempem po asfalcie w dół, te rejony też już miałam okazję trochę obiegać, ale zawsze za dnia, teraz była noc, a ja o bieganiu nawet nie byłam w stanie pomyśleć. Od „połówkowiczów”, których minęliśmy usłyszeliśmy słowa uznania: „patrzcie, oni idą całość!!”. Dzięki chłopaki, również za towarzystwo w dalszej części trasy.
Trzynasty punkt kontrolny w Jakuszycach (128 km) – ostatni przed metą, okolice godziny 2 w nocy. A prawdziwa próba charakteru dopiero miała się zacząć. Ostanie podejście i duży fragment trasy, który nie prowadził oznaczonym szlakiem. Przedział. Kto był ten wie i zrozumie. Tutaj błoto sięgało kolan i w żaden sposób nie dało się go ominąć. Marudziłam, nawet bardzo. Chciałam już tylko dotrzeć do mety. Buty i tak były mokre, to już nie czułam różnicy czy zapadają się w tym błocie, dopóki trzymają się na nogach. Dawid, dziękuję Ci za cierpliwość
META. Docieramy tutaj zmęczeni, brudni i zadowoleni o godzinie 4:30 nad ranem. W40 godzin i 30 minut dookoła Kotliny Jeleniogórskiej W środku nocy dzwonię do rodziców, aby oznajmić, że mogą przyjechać zabrać zwłoki z mety
I wiecie co, ta Kotlina to wcale nie jest takie hop-siup. To naprawdę ogromny wysiłek i wyzwanie. Wynika to również ze statystyk tego roku: do mety doszło 187 odważnych; 272 jeszcze bardziej odważnych przerwało swoją wędrówkę. To 137 kilometrów(podobno niektórym wyszło 144) trasy po górach z przewyższeniami 5500m(przejsciekotliny.org).
Wiem również, że mój sukces nie miałby miejsca bez całej grupy osób, które towarzyszyły mi na trasie, wspierały z bliska i z daleka oraz wierzyły, że potrafię. Dlatego wielkie DZIĘKUJĘ raz jeszcze. Trudno mi wymienić wszystkich, bo boję się, że kogoś pominę, ale na pewno będziesz wiedzieć, że chodzi właśnie o Ciebie
ps. w niedziele ledwo chodziłam i nawet nie chciałam myśleć o kolejnej Kotlinie w przyszłym roku w poniedziałek czułam się już całkiem dobrze, więc jestem na etapie zastanawiania się, czy powalczyć z Kotliną w przyszłym roku… myślę, że za jakiś czas już sobie zaznaczę termin w kalendarzu, aby w przyszłym roku też przejść dookoła Kotliny
W każdym bądź razie do zobaczenia, na tej czy innej trasie!!