„Choroba” zwana Przejściem…;-)

„Choroba” zwana Przejściem…;-)

„Choroba” zwana Przejściem…;-)

Gdy rok temu kończyłem moją pierwszą próbę całości przejścia na Przełęczy Widok z racji kontuzji stopy nie wiedziałem jeszcze, że już wtedy zapadłem na ciężką i nieuleczalną „chorobę”.  Nie dawała jeszcze żadnych objawów ale już wtedy trawiła mnie niczym rak o czym przekonałem się chwilę później. W głowie miałem mętlik, w oczach szkliły się krople skrywanych łez, że to już koniec, że musze przerwać  tą niesamowitą przygodę. Serce chciało iść dalej, ale rozum pogodził się już z koniecznością powiedzenia sobie dość.  Trzy tygodnie spędzone w domu z racji zwolnienia chorobowego i leżenia pod patronatem ostrego zapalenia oskrzeli pozwoliły nieco ostudzić  emocje, przemyśleć pewne kwestie, powspominać jak to się szło po nocy i w dzień, w deszczu i słońcu…Temat Przejścia powracał w ciągu roku jeszcze wielokrotnie. W sumie nieświadomie albo raczej nie wiedząc o swojej „chorobie” decyzja o udziale w kolejnej próbie Przejścia zapadła jeszcze podczas wędrówki w zeszłym roku . Nie wiem, czy w Karkonoszach czy Rudawach czy w czasie jedzenia makaronu. Gdzieś jednak musiałem się „zarazić”. Oczywistym dla mnie było, że 1 czerwca muszę zapisać się na kolejne Przejście. Relacja z pierwszej próby pozwoliła jednak spać mi spokojnie – Lupus oznajmił, że miejsce mam pewne. Tak więc specjalnie się nie stresowałem faktem czy uda się zapisać. Choć trend nocy szybkich palców z biegiem lat chyba odszedł w zapomnienie patrząc na czas ,w trakcie którego można było dokonać zapisu. Ważne było, że jestem na liście i teoretycznie we wrześniu znowu stanę przy szałasie Żywca by ruszyć ku przygodzie.  Czas mijał szybko i przyszedł wyczekiwany wrzesień. Miałem zrobić rekony ale praca skutecznie mi to uniemożliwiła. Odcinek trasy od Okola pozostawał więc dla mnie zagadką. Do tego drobne braki sprzętowe, kilka rzeczy, których nie miałem rok wcześniej a powinienem mieć teraz. No ale przecież zakupy w dzisiejszych czasach to już nie problem – w sumie to tylko kwestia zasobności portfela – pomyślałem. Trudno  – idę na żywioł. No właśnie…Skąd we mnie ta chęć i pewność, że idę?…Skąd te motyle w brzuchu z każdą kolejną minutą przybliżającą mnie do dnia startu?…Jak widać objawy „choroby” nasilały się z każdym dniem. Ale na diagnozę musiałem jeszcze trochę poczekać. No i nastał 18 dzień września…Urlop na ten dzień jak i tydzień po Przejściu zaplanowałem zaraz po padaniu daty tegorocznego Przejścia przez organizatorów. Takie zabezpieczenie na wypadek kolejnej kontuzji bądź innej choroby ciała;-) Udało mi się namówić kolegę na udział co napawało mnie optymizmem, że tym razem nie będę szedł sam. Choć wiadomo – na Przejściu nikt nigdy nie jest sam ale o tym później. To kolejny symptom „zarażenia” ale do licha – skąd miałem to wtedy wiedzieć.  W Przejściowy piątek wyruszyliśmy w drogę do Szklarskiej Poręby.  Dość późno stawiliśmy się w biurze po odbiór pakietów startowych. Z drżeniem rąk zaglądałem do reklamówki czy oby na pewno nie ma tam batonika energetycznego czy innych potworów, który rok wcześniej rozwalił mój układ pokarmowy w drobny mak. W tym miejscu raz jeszcze dziękuję Opatrzności za schroniska w Karkonoszach z wiadomych względów. Teren był czysty hehe więc mogłem śmiało przeglądać zawartość celem wydobycia numeru startowego . Mym oczom ukazały się trzy cyfry…353…Jest…To może wyda się dziwne ale właśnie numer startowy jest dla mnie ostatecznym i dobitnym potwierdzeniem, że tak –  jestem i idę… Wdziałem na siebie koszulkę, przyozdobiłem ją mym trzy cyfrowym talizmanem i byłem gotowy. Gotowy by raz kolejny stawić czoła wyzwaniu, genialnej przygodzie, własnym słabościom. W sumie wszystkiemu. Przez rok tak nastawiłem swój umysł, że już wiedział….Wiedział, że w tym roku łatwo ze mną mieć nie będzie. Ba…On wiedział, że ma przesrane….W końcu ogrom sukcesu leży właśnie w głowie i umiejętnym sterowaniu jej zawartością. Rok wcześniej tego zabrakło. Wiadomo i tego nie żałuję, że podjąłem słuszną decyzję o rezygnacji ale wiele czynników w tym głowa zawiodły dużo,  dużo wcześniej.

O 19.30 tradycyjnie już zaczęło się słowo na sobotę i niedzielę czyli słów kilka od organizatorów i osób związanych z Przejściem, bez których to całe szaleństwo było by trudne do ogarnięcia i udźwignięcia zarazem. Taki standard;-) Czekałem jednak na ten moment, w którym rok wcześniej włosy na ciele stanęły mi dęba. Nie z przerażenia czy zimna. Tylko z powodu niezwykłego wymiaru chwili, która nastąpiła. Minuta ciszy….500 osób wokół mnie a ja słyszę szum potoku, „cichy” gwar dobiegający gdzieś z centrum…Ale tu i teraz jest niesamowita cisza…To dla Nich…Dla dwójki wspaniałych. Dla tych, którzy „chorobą” zarazili się jako pierwsi. Dla tych, którzy zarazili innych, gdy ich już zabrakło…Minuta dla Daniela i Mateusza…To trzeba „usłyszeć” by móc to zrozumieć, poczuć i przeżyć. Dla mnie to jeden z najważniejszych momentów tego wydarzenia. Fakt – nie znałem chłopaków osobiście. Ale ktoś, kto „zachoruje” zrozumie i rozumie o czym mówię. Że docenia się wtedy fakt bycia tu i teraz właśnie wśród tych osób, że docenia się życie swoje i innych, że jest się wdzięcznym tym, którzy o moje i ich życie dbają i często walczą, gdy jestem w górach…Ta minuta ma wiele wymiarów…Ważny jest jeden…Wieczna pamięć i wdzięczność . To właśnie tu, podczas tej minuty uświadomiłem sobie, że zapadłem na nieuleczalną chorobę zwaną Przejściem Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Najprzyjemniejszą chorobę na jaką kiedykolwiek przyszło mi chorować, której objawy widać i czuć przez cały kolejny rok, która zmienia część Twojego życia i postrzegania wielu spraw. Gdy choć raz zetkniesz się z osobą zarażoną, gdy choć raz spróbujesz, możesz być pewien, że nikt i nic nie zdoła Cię już wyleczyć. Po prostu wpadasz, chcesz więcej, wiesz, że za rok musisz znowu stanąć na linii startu wraz z resztą zarażonych, by razem przeżyć tę wspólna przygodę. Często przygodę życia.

Punkt 20 wszyscy „chorzy” ruszamy by pokonać 137 kilometrów. Jedni wolniej inni rwą do przodu…To wszystko nie ma znaczenia. Czas jest tu pojęciem względnym….W sumie to nawet się nie liczy…Nikt nie przyjechał tu bić rekordu czy osiągać życiówki…Co prawda jest Nam dane 48 godzin ale to tylko pewna bezpieczna granica . Pogoda w tym roku została wymodlona, zaklęta i sam Pan Bóg wie co jeszcze…Lepszej nie można sobie było wymarzyć. Marsz grzbietem Karkonoszy przy rozgwieżdżonym niebie, z widokiem na rozświetloną Kotlinę w dole to widoki nie do opisania słowami – to trzeba zobaczyć. Aż się mordka sama cieszy na samo wspomnienie;-) I widoki i temperatura i praktycznie bezwietrzna noc dawały komfort wędrowania i przeżywania przez każdego na swój sposób tej przygody – jego własnej choroby zwanej Przejściem. Oczywiście zaliczyłem obowiązkowy postój na ciepła strawę i cudowne ciasto jagodowe w schronisku Odrodzenie. Celowo tutaj by uniknąć tłoku pod Śnieżką;-) Noc minęła szybko, za szybko…Dla tych widoków a i efektów specjalnych w postaci rykowiska jeleni mogła trwać i trwać…Świt zastał mnie i towarzyszy podróży na Przełęczy Kowarskiej. No właśnie…Wspominałem, że nawet jeśli na starcie pojawisz się sam to w trakcie Przejścia, w trakcie walki ze swoją chorobą, na bank spotkasz wspaniałych współzarażonych. No i tak też się stało. Wyruszyliśmy w dwójkę a tu było Nas już czterech ludzia 😉 To kolejny symptom. Ale jaki sympatyczny. Poznajesz super ludzi, z którymi mimo iż wcześniej się nie znałeś masz wrażenie, że spędziłeś już gdzieś pół swojego życia. Wartość sama w sobie – nad tym rozwodzić się chyba nie trzeba. I wędrujecie razem kilometr za kilometrem, stopa za stopą. Razem jest łatwiej pokonywać kryzysy a tych na trasie wiadomo – nie brakuje. Wróćmy na Przełęcz gdzie czekała ( to moje odczucie)super niespodzianka od Nadleśnictwa. Namiocik a tam woda i coś słodkiego no i super ekipa leśników. Rok wcześniej tego nie było tak więc ja byłem zachwycony. Raz, że miło a dwa psychika dostała pozytywnego kopa. Chwila przerwy i ruszamy dalej z cudownym krajobrazem unoszący się mgieł w tle. Wędrówka w takim towarzystwie i atmosferze przebiega szybko i spokojnie. Człowiek nawet nie odczuwa kolejnych kilometrów w nogach. Rzecz jasna do czasu… W Janowicach meldujemy się przed południem. I tu niestety dwaj kompani poznani na trasie decydują się zrezygnować. Nogi i głowa powiedziały dość. Szacunek mimo wszystko za podjęcie wyzwania i za chęci. Szybkie pożegnanie i wio. O zgrozo wiem, że przed Nami czuć już zapach makaronu ale do zdobycia jest jeszcze Różanka. I tu chwila refleksji. Nienawidzę tej góry całym sobą, każdą komórką mego ciała. Z daleka niepozorna ale makaronu łatwo oddać nie chce. Podejście na szczyt to mój osobisty horror, kryzys i morze niecenzuralnych słów. No ale smak makaronu i fakt, że w ogóle tam jest łagodzą moje bojowe podejście do tego pagórka. Taki urok Przejścia. Pałaszuję ze smakiem obiadek, za który wypada w tym miejscu podziękować tym którzy go dla Nas przygotowali i postanawiamy z Towarzyszem podróży Davidem, że tu oddamy się w objęcia Morfeusza. Chociaż na godzinkę… Jeszcze tylko chwila rozmowy z tubylcami, którzy dotarli wcześniej i odpływamy. Nic co dobre nie trwa wiecznie – dźwięk budzika brutalnie daje znać, że” time to say goodbye”.  Ruszamy więc na podbój Gór Kaczawskich co idzie Nam całkiem dobrze zważywszy na szmat przebytej już drogi. Rzecz jasna stopy dają czasem o sobie znać, kolana raz po raz strzykają a oczy co róż próbują się zamknąć ale nic to . Cel jest tylko jeden – byle do mety;-) Na punkcie kontrolnym na Przełęczy Komarnickiej kolejne miłe zaskoczenie. Kawa, herbata, ciasteczka… Tylko paliwa w agregacie brak więc i ciepłej wody też. O nie! To jak zły sen. Bo jak inaczej to nazwać, gdy możesz mieć to wszystko a brakuje najważniejszego?!? No trudno….Szybka konserwacja podwozia i lecim dalej. Im bliżej Przełęczy Widok tym panorama przebytych nocą Karkonoszy szersza i piękniejsza. Gdy w końcu docieramy do Gościńca Kapela i pochłaniam sam nie wiem którą kawę przychodzi czas na refleksje. To tu rok wcześniej powiedziałem dość. A teraz jestem, mam się rewelacyjnie, głowa pracuje z małymi figlami ale jednak więc jest super. Tylko fakt braku wiedzy na temat tego co przede mną troszeczkę psuł mi nastrój. No ale nie ma ryzyka, nie ma zabawy;-) Idziemy dalej-podejmujemy wspólną decyzję wraz z kompanem. Ciemność drugiej nocy dopada Nas tuż przed Chrośnicą i tu też pojawiają się pierwsze problemy nawigacyjne. Tu też gubimy się wzajemnie z moim towarzyszem i odtąd w sumie już do końca każdy z Nas podąża własna ścieżką.  Niesiony cudownym stanem „zarażenia” trwam w mej chorobie nadal. Postanawiam jednak podłączyć się pod grupę osób znających trasę by nie błądzić w ciemnościach. W końcu mama mówiła by uważać nocą i nie gadać z obcymi no ale przy tej chorobie można a nawet trzeba o tym zapomnieć;-) Wędrujemy więc sporą gromadą ku Górze Szybowcowej gdzie docieramy przed 22. Wietrznie tu i czuć chłód ale da się wytrzymać. Kolejny nieziemski widok w Pamięci – ja i Kotlina Jeleniogórska u mych stóp. Szybki posiłek w tutejszej restauracji , mała regeneracja i już głowa chce iść dalej. Przyznaję, że zaczyna odczuwać się dość mocno brak snu. Ale kto by się tym przejmował. No może do czasu gdy załącza się opcja walka o przetrwanie kolejnej bezsennej nocy hehe. Wiedziony światłem czołówek docieram do Jeżowa skąd dalej kierunek jest tylko jeden – mapa wskazuje na Perłę Zachodu. Sporo czytałem o błądzeniu na górze Gapy więc wolałem tego uniknąć. No i niczym kukułka podpinam się pod „obcych” i siedzę sobie na ich ogonie by spokojnie dotrzeć do celu. Myślę, że mi to wybaczą bo nie byłem jedyny, który szedł na ten patent. Tu znowu zaskoczenie – drożdżówki;-) Miód e gębie. Fajno jest ale samo się nie przejdzie….No ale ja nie wiem dokąd iść mówi głowa… No tak – w drugą noc dziwne rzeczy zaczynają się dziać w umyśle człowieka. Widzisz rzeczy, których nie ma, mówisz sam do siebie – wolna amerykanka. Do Lotosu docieram z grupą wiedzioną przez żwawą  Panią z Połowy Przejścia, która później staje się przewodnikiem duuuuuuuuużej grupy z tego właśnie miejsca. Tempo jak dla mnie ma zabójcze ale obycie z trasą w nocy zasługuje na wyrazy uznania. Pani Wioleta – bo tak jej było na imię –  z powodzeniem może zastąpić nawet najlepszy dostępny na rynku GPS;-) Wiadomo na Lotosie hulaj dusza…Kawa, hot dogi, ciastka…I zwłoki człowieków rozsiane po podłodze. I tu robi się cieplej na duchu, gdy widzi i wie się, że mimo ruchu i tego, że jest to jednak miejsce pracy dobrzy ludzie pozwalają Nam odpocząć w cieple. Za to ogromne dziękuję dla obsługi stacji jak i właściciela. Pani „przewodnik” zbiera grupę i razem ruszamy dalej. No i dla mnie zaczynają się schody….Bół kolana, pęcherze na stopach i głowa w której zaczyna się walka. Jeden głos mówi „ jest super-dajesz chłopie” a drugi szepce „ po co Ci to, weź daj spokój. W domu czeka ciepłe łóżko, prysznic – odpuść”. No i weź tu idź człowiecze. Trening głowy nie poszedł jednak na marne. Oceniam stan sytuacji. Kolana bolą ale nie czuje by działa się tam tragedia. Może wolniej ale dadzą radę nieść mnie dalej. A reszta to heh tylko moje marudzenie. Podążam więc za grupą ale ta gna i szybko zaczynam odstawać. I tu w zasadzie mógłbym zakończyć dalszy opis zdarzeń sytuacji miejsc itp. Itd. Bo to wygląda tak samo. Różne są tylko emocje odczucia i wrażenia. Ale muszę jednak chwilę jeszcze pomarudzić…Mimo, że odstaje od grupy jest pewna para, która dogląda co róż czy idę, pyta czy żyję. No czuję fizycznie, że jednak komuś nie jestem obojętny. Później ich rolę przejmuje Pani, której jestem wdzięczny szczególnie. Została ze mną sama daleko od reszty „biegnących” pod egidą Pani GPS i dbała bym szedł czuwając jednocześnie nad stanem mojego żołądka;-) To jest właśnie magia Przejścia – cudowni, niesamowici ludzie tworzący tą imprezę. Których poznajesz spontanicznie i z którymi walczysz o każdy kilometr trasy. Którzy gotowi są pomóc, pocieszyć, nakarmić, czy tak jak mnie prawie reanimować. Tu nigdy nie idziesz sam. Mega sprawa i ogromne dzięki i wspomnianej Pani i…A no właśnie… Już w Szklarskiej Porębie poznaję moich nocnych wybawców, którzy pilnowali mnie jako pierwsi. Kasia i Marek. Fantastyczni ludzie, z którymi będę trwał już do mety. Oni pomogli mi w nocy ja starałem się pomóc Markowi za dnia w jego walce z bólem kolana. Przestał się  liczyć czas a nawet to czy dojdziemy. Choć wiadomo jest cel, jest marzenie jego realizacji. Ale zdrowie i bezpieczeństwo są zawsze na pierwszym miejscu. To jest rzecz do zapamiętania dla tych, którzy mają w planach zmierzyć się z tą przygodą. Którzy chcą jak ja i wielu innych zarazić się bakcylem Przejścia. Nigdy za wszelka cenę…By móc wrócić…Za rok za dwa ale jednak wrócić. Wracając do moich towarzyszy niedoli wraz z Kasią i Markiem osiągamy kolejne cele wyprawy zatrzymując się na dłużej na Wysokim Kamieniu celem regeneracji, konserwacji  i uzupełnienia spalonych kalorii. Chwile wcześniej zaliczamy punkt kontrolny i test na nim – to kolejny nierozłączny element Przejścia i „choroby” z nim związanej. Punkty kontrolne i ekipy, które na nich wypatrują naszego nadejścia. Super ekipa, która w dzień i w nocy trwa, notuje, zapisuje ale i dba o to by choć trochę umilić Nam trud drogi. Dziękuję, dziękuję,  dziękuję każdemu z osobna. Wasza praca i obecność na trasie jest nieoceniona;-) Podróż do Jakuszyc to heh wyższa szkoła jazdy. Marka kolano a i moje nogi zwyczajnie nie nadają się już do dalszej podróży. Z uśmiechami na twarzy planujemy nawet pozbawić kogoś z przechodniów lub chociaż spróbować pożyczyć od Nich ich kończyny. No jest wesoło i o to przecież chodzi;-) Czołgamy się niekończącym się asfaltem. Niewiele brakuje a zaczniemy błagać by ktoś Nas dobił. Ale zejść na polanę trzeba…Osiągamy swój cel z zamiarem postoju w gospodzie Bombaj. Tu też konsultujemy się wzajemnie choć ja odrobinkę spiskuję z żoną Marka by nakłonić go(ale tylko dla jego dobra) do rezygnacji. Próżne nadzieje jak się za chwilę okaże. Marek jeśli to czytasz wybacz…Obawiałem się o Twoje kolano a zdrowie jest najważniejsze. Bliski cel wędrówki nie ułatwia podjęcia decyzji ale czasem trzeba odpuścić. No ale Marek twardy facet, zaciska zęby i stabilizator na kolanie i ogłasza – RUSZAMY! No cóż – ja i Kasia polegliśmy. Mkniemy na Przedział by zmierzyć się z nowym przebiegiem szlaku a ten jest wyjątkowo łaskawy i…zdziwienie…suchy;-) Tor saneczkowy to jednak dla Naszej trójki prawdziwy tor przeszkód. Droga przez mękę. Ale jest. Kamieńczyk szumi jak jeszcze dnia wczorajszego gdy mijałem go na początku mej przygody. Przed Nami jeszcze tylko jedno zejście a potem już prosto do mety…W tym miejscu niosą już nie nogi a wizja metrów jakie dzielą Cię od mety. To uczucie i przeświadczenie, że udało się. Docieramy na metę unosząc ręce w geście zwycięstwa . Dla mnie to 137 kilometrów dla moich towarzyszy połowa tego dystansu. Kasiu, Marku….Słowa to mało by wyrazić moją wdzięczność i podziw dla Waszej dwójki. Hart ducha, zawzięcie ale w zasadzie to co najważniejsze czyli pomoc drugiemu mimo własnej słabości zasługują na szacunek i uznanie. Bo tu nie chodzi o wynik. Ale o właśnie takie historie jak ta….Dzięki za Wasze wsparcie i obecność….Ten sukces to Wasza ogromna zasługa;-)

A co czuje się na mecie? Radość mimo bólu, zmęczenia i wszystkiego bleeeee jest ogromna. I świadomość. Przeszedłem Kotlinę ale przed wszystkim wygrałem z samym sobą. Pisać można wiele….Kto nie był ten nigdy tego nie zrozumie. Gdy ktoś dziś pyta mnie po co idę odpowiadam, że ludzie dzielą się na tych, którym nie muszę tego tłumaczyć i na tych, którzy  nigdy tego nie zrozumieją….Przejście jest więc swego rodzaju chorobą, na którą zapadasz raz na całe życie. Pozostawia trwały ślad w pamięci, sercu i ciele. Myśl o nim trawi Cię cały rok. Bez wątpienia Przejście uzależnia każdego kto choć raz podjął próbę. Nigdzie indziej nie spotkałem takich ludzi, nie przeżyłem takich chwil i emocji, nie widziałem i nie czułem tego co właśnie tutaj….A to wszystko dzięki dwójce wspaniałych młodych chłopaków, od których to wszystko się zaczęło. Chłopaki…Gdziekolwiek jesteście dziękuję. Dziękuję za to szaleństwo, które powtarzane jest ku Waszej pamięci rok w rok. Dzięki za to, że tylu ludzi łączy jedna wspólna idea. Dzięki za Waszą pracę, którą wykonywaliście będąc wśród Nas, a która teraz wykonują inni….Dzięki, że mogłem poznać samego siebie pokonując 137 kilometrów – swoje lęki, słabości, ból, zmęczenie…Dzięki za każda nową znajomość, uśmiech czy „cześć”.

Wszystkim, którzy rok w rok tworzą tą jedyną w swoim rodzaju imprezę serdecznie dziękuję. Tylko i  aż tyle. Za to, że jeszcze z Nami wytrzymujecie. I za pamięć o Danielu I Mateuszu, którą w tak niezwykły sposób przekazujecie w świat. Tacy przyjaciele to skarb….

Przejście uczy pokory, daje do myślenia i do niego zmusza, pozwala pokonać własne słabości, uczy wzajemnej współpracy, daje możliwość nawiązania jedynych w swoim rodzaju znajomości.

Dla mnie Przejście jest już „chorobą”. Nieuleczalną…Ale i jedyną, której leczyć nikomu nie pozwolę;-)

A na koniec cóż powiedzieć….Za rok znów pochorujemy się razem. Czego sobie i Wam życzę;-)

Grzesiek (353)

Skip to content