Czy to już nałóg?
Zbliżał się czerwiec – tradycyjny już czas zapisów na „Przejście”. Po raz pierwszy od pięciu lat zacząłem się zastanawiać czy jednak w tym roku nie odpuścić. Spowodowane było to paroma rzeczami. Po pierwsze w 2012 osiągnąłem wymarzone przeze mnie 30h a po drugie od zeszłorocznego startu nie miałem za bardzo czasu porządnie potrenować by móc ten wynik poprawić. I stało się – nie zapisałem się. Szczerze mówiąc trochę odetchnąłem z ulgą… Ale czas leciał, wakacje minęły jak zwykle zaskakująco szybko i przyszła połowa września. Nadszedł dzień startu a ja siedziałem w samochodzie jadącym do Szklarskiej Poręby. Nie, nie zmieniłem zdania – po prostu jechałem pokibicować rodzicom biorącym udział w „Przejściu”. Wziąłem jakiś plecaczek, ciuchy do biegania ale bardziej z myślą o zrobieniu jakiegoś spaceru w oczekiwaniu na rodziców. Jeszcze we Wrocławiu okazało się, że pakowanie nie wyszło mi za dobrze bo nie wziąłem czołówki. Nie chcąc wracać się na drugi koniec miasta pożyczyłem jakąś od znajomego który się z nami zabierał.
Chyba jeszcze w samochodzie zaczęła mi kiełkować myśl by jednak o 20 stanąć na starcie jako pełnoprawny uczestnik. Był jednak pewien problem – swoje buty trailowe pożyczyłem tacie a sam nie dysponowałem żadnymi innymi nadającymi się na tą trasę. Na szczęście w bagażniku mieliśmy kilka par starych butów trailowo-trekkingowych. Na miejscu wciąż jednak nie byłem przekonany. Ale kiedy podszedłem do biura zawodów, zobaczyłem ludzi odbierających pakiety startowe i z większym lub mniejszym niepokojem oczekujących co przyniesie następna noc, wiedziałem, że chcę iść. Jak zwykle zostało jeszcze parę miejsc na liście po ludziach, którzy wycofali się w ostatnim momencie. Dostałem numerek i zacząłem się martwić w czym wystartuję. Przymierzyłem wszystkie buty jakie mieliśmy ze sobą i znalazłem jedne najmniej zużyte. Jedyną wątpliwością było to, że miałem je na nogach po raz pierwszy a przede mną była 140km trasa.
Ludzie zaczęli się zbierać. Jako, że było to już moje szóste „Przejście” to na starcie spotkałem masę znajomych. W tym Grześka razem z którym przeszedłem ok. 120km rok temu. Stwierdziliśmy, że zaczynamy razem a potem się zobaczy. Biegacze zniknęli w lesie a cała reszta po minucie ciszy ruszyła za nimi. Udało nam się wybiec na sam przód grupy i uniknąć przeciskania się przez tłum ludzi. Już na torze saneczkowym zaczęliśmy mieszać się z ostatnimi biegaczami. Zaczęło padać ale szybko przestałem to zauważać a po wpadnięciu w pierwszą dużą kałużę było mi już wszystko jedno jak biegnę. Mogłem skoncentrować się już tylko na kolejnych krokach a nie na unikaniu kałuż. W Jakuszycach trochę zwolniliśmy i spokojniejszym tempem doszliśmy do Kopalni Stanisław. Tu zaczęliśmy znowu biec i tu zaczęły się moje problemy. Pożyczona czołówka przestała działać. O ile do Wysokiego Kamienia nie utrudniało to za bardzo biegu o tyle zbieg w stronę Zakrętu Śmierci był po prostu zwariowany. Byłem zdany tylko na światło rzucane przez czołówkę Grześka. Ponieważ rzadko dało się biec obok siebie, biegłem za nim, zapamiętując układ kamieni na ścieżce i próbując się potem nie wywrócić. W ten sposób dotarliśmy do Górzyńca. Możliwość napicia się czegoś ciepłego była miła ale najważniejsze dla mnie było to, że została mi pożyczona latarka(DZIĘKUJĘ!!). Nie była to czołówka ale ważne, że świeciła.
Dalej szło całkiem sprawnie. Obowiązkowo zgubiliśmy drogę przed Komorzycą ale szybko się zorientowaliśmy i nadłożyliśmy może 500m co jak na ten odcinek jest i tak bardzo dobrym rezultatem. Przyszedł dzień. Utrzymywaliśmy dalej dobre tempo. Jednak zbieg w kierunku Perły Zachodu pokazał mi, że jednak moje stawy nie są przyzwyczajone do długich odcinków biegu więc zdecydowałem się do końca trasy ograniczyć się do szybkiego marszu. Przejście przez Gapę zawsze jest błotniste ale w tym roku przeszło samo siebie. Ze dwa razy woda wlała mi się do buta górą. Nie żeby zrobiło to wielką różnicę ale przyjemne nie było. Na Przełęczy Widok odważyliśmy się ściągnąć buty i zobaczyć w jakim stanie są nasze nogi. Widok nas nie zachwycił ale sudokrem i suche skarpetki poprawiły stan stóp i ruszyliśmy w stronę coraz bliższego punktu żywieniowego. Na Komarnickiej wesoło powitał nas Krystian. Odpoczęliśmy chwilę i naładowani jego pozytywną energię poszliśmy dalej. Możliwość załapania się na punkt żywieniowy jest niezaprzeczalną zaletą odwróconego kierunku trasy.
Mimo jedzenia siły zaczynały mi się kończyć. Na dojściu do Janowic Grzesiek zostawił mnie trochę w tyle. Tak jak rok temu na polach za Wojcieszycami tak teraz tu powiedziałem by nie przejmował się i zasuwał do przodu. W Janowickim Dino uzupełniłem zapasy i poczłapałem dalej. Szło mi strasznie wolno. Podejście do Zamku Bolczów było prawdziwą katorgą. Tym większym wybawieniem był Michał, który oprócz zrobienia paru zdjęć poczęstował mnie kawą i czekoladą. Gdyby nie to, pewnie zasnąłbym na stojąco. Chyba odbiło się na mnie to, że noc przed startem nie spałem za długo ponieważ nie sądziłem, że wystartuję. Jakoś doszedłem do punktu kontrolnego pod Wołkiem. Tam przywitał mnie Remik, ognisko i atmosfera, która przytrzymała mnie w tym miejscu dość długo. Siedział tam też jeden przejściowicz który zrezygnował gdzieś na początku ale podjechał na punkt kontrolny po prostu dla towarzystwa(niestety imienia nie pamiętam). Udało mi się od niego pożyczyć normalną czołówkę i moja najbliższa przyszłość stała się o wiele jaśniejsza. Zmusiłem się do dalszego marszu. Halucynacje zaczęły się na dobre. Niezaprzeczalnym hitem był według mnie koleś w białym garniturze idący błotnistą drogą razem z psem. Jak łatwo się domyślić tylko błotnista droga się
zgadzała. Na przełęczy kowarskiej znów zrobiłem dłuższy odpoczynek co zaprocentowało bo inaczej przegapiłbym ciasto przywiezione przez jedną z organizatorek. W tym czasie dogoniły mnie dwie osoby i razem poszliśmy w stronę Okraju. Po drodze ku mojemu zdziwieniu spotkałem Grześka, który schodził na Kowarską skąd mieli go zwieźć. Nie wiem czy to zmęczenie, kontuzja czy dużo rzeczy do załatwienia następnego dnia ale zdecydował się wycofać. Co prawda jak zobaczył mnie to zaczął się
wahać ale decyzji niestety nie zmienił.
Z Okraju ruszam już po ciemku sam bo pozostali zaszli na chwilę do schroniska. Motywacji starcza mi jednak tylko do Jelenki. Schronisko powinno być już zamknięte ale przez okno widzę, że w jadalni jest trochę ludzi. Wszedłem więc do środka. Kupiłem zestaw uderzeniowy pod postacią red bulla i czekolady, pogadałem z miłymi Czechami i zacząłem podejście na(a raczej pod) Śnieżkę. Na ten kawałek Karkonoszy zawsze można liczyć jeśli chodzi o pogodę. Wiał chłodny wiatr a widoczność w porywach sięgała 10m. Z radością zobaczyłem więc światła Domu Śląskiego. Tu położyłem się na ławie spać bo już dawno przestałem iść „na czas” a zacząłem napierać „byle do końca”. Kiedy się obudziłem, po ekipę obstawiającą ten punkt dla biegaczy podjechał samochód bo już wszyscy będący w grze minęli ten punkt. Pokusa by się zabrać była ogromna ale dystans do pokonania na tyle mały, że nawet nie spytałem się czy jest wolne miejsce. Drzemka niewiele pomogła ale dałem radę poruszać się do przodu i nie potykać się o kamienie za często. W Odrodzeniu już wiedziałem, że muszę się porządnie wyspać. Ledwo się położyłem na podłodze, zasnąłem a jak się obudziłem było już jasno. Pogoda się poprawiła, senność minęła więc ostatnie kilometry to była prawdziwa radość.
Szedłem całkowicie świeży nawet czasami marsz przeplatając biegiem. Meta się zbliżała a euforia rosła. To chyba takie momenty sprawiają, że co roku tu wracam. W końcu koszmarne kamieniste zejście z Kamieńczyka, ostatnia prosta i META. Jak zwykle wszyscy będący w biurze biją brawo, gratulują pytają o wrażenia. A mi pozostaje tylko odpoczywać i czekać na oficjalne zakończenie.
Przejście jest imprezą niesamowitą. Za każdym razem zmagałem się z innymi problemami. Raz było to zwykłe zmęczenie i błędy w wyposażeniu(ZA DUŻO!), kiedy indziej były to kłopoty z orientacją. W innej edycji była to walka ze stawami(niestety przegrana). W kolejnej walczyły we mnie ogromne chęci do szybkiego marszu z niedostatkiem sił co skończyło się tym, że od 100km walczyłem niemal o każdy krok. Rok temu wszystko było dobrze do czasu gdy na polach za Wojcieszycami jakby ktoś odciął mi zasilanie. Nie byłem w stanie zmobilizować się do ostatniego wysiłku by utrzymać tempo. Kryzys minął i na mecie byłem w założonym czasie ale przez chwilę było ciężko. W tym roku były to zmagania z kapryśną elektroniką, jeszcze bardziej kapryśną pogodą i sennością z której wyższość pod koniec musiałem uznać. Zawsze było to co innego ale tylko dzięki ludziom biorącym udział w Przejściu i je organizującym udało mi się te przeciwności pokonać. Nawet idąc samemu mam świadomość, że ktoś jest przede mną, za mną lub w biurze zawodów. Rozmowy na punktach kontrolnych, długie godziny marszu z przypadkowo spotkanymi ludźmi, wspólne nakręcanie się i mimo pojawienia się też części biegowej atmosfera nieporównywalna z niczym innym. To wszystko chyba sprawia, że mogę stwierdzić z całą pewnością: JESTEM UZALEŻNIONY. W tym roku ewidentnie przegrałem z nałogiem i wystartowałem. W przyszłym po prostu nie mam zamiaru z tym walczyć. Do zobaczenia we wrześniu 2014!