Relacja – Sebastian Lupa
Relacja z przejścia
Wypadałby zacząć od tego, że z Przejściem próbowałem się już dwa lata temu, pełen młodzieńczego entuzjazmu i nadziei na sukces. Jak się łatwo domyśleć, zakończyło się to klapą (dzięki niestrawności na Okraju) i ledwie doczłapaniem do Janowic na pociąg. Od tej pory moja forma zaczęła spadać na łeb na szyję, rok temu z próby wyeliminowała mnie choroba. Właściwie można powiedzieć, że Przejście okazało się moją największą życiową porażką, za którą ciągnęło się później pasmo niepowodzeń większego i mniejszego kalibru.
W tym roku nawet nie chciałem iść, ale Remek nalegał. Więc się skusiłem, bez większych nadziei, z myślą, że jakoś to będzie i żeby chociaż przebić wynik z ostatniego razu.
Wyprawa chyba zaczyna się wtedy, gdy pociąg z Opola na Wrocław spóźnia się, praktycznie uniemożliwiając zdążenie na przesiadkę na Jelenią. Gdy się pojawia myślę jednak „raz kozie śmierć i wsiadam”. Jest czwartek, mam wszak jeszcze dzień zapasu. Zjadam w pociągu niezawodne pierogi z „Kubusia”, przesiadam się biegnąc kilkaset metrów w ramach rozgrzewki i jednak zdążam. Do Janowic docieram około 22., stamtąd odbiera mnie samochodem Remek, który już był się całkiem dosyć upił, jednak nie prowadzi, więc wszystko jest ok. Dziękuję za pomoc mamie koleżanki Remka! Było, nie było, docieramy do Radomierza, gdzie trochę jeszcze posiadujemy, jednak w końcu kładziemy i, przy nocnych rozmowach, zasypiamy.
Wielki Dzień zaczyna się niepozornie, od kopania piłki na podwórku i jedzenia truskawek, ale już czuję szukającą ujścia energię, pęd do natury, dnia, nocy, światła, ciemności i tych wszystkich innych spraw, które niektórzy rozumieją a nikt nie potrafi nazwać.
Na start zabierają nas jadący z Wrocławia Ala z mężem (przepraszam, nie pamiętam imienia), których jeszcze później spotkamy. Do Szklarskiej docieramy kilka godzin przed czasem, który zużywamy na pochłonięcie obiadu, wyprawę do sklepu i próby kimania w „Szałasie”. Nie mogę jednak zasnąć, za gorąco i za bardzo wszyscy tupią.
Tak czy owak, nadeszła godzina startu. Stajemy do wysłuchania komunikatów i wspólnej minuty ciszy. Warto odnotować, że, rozglądając się wokół, stwierdzam, że będę chyba jedynym startującym w sandałach… Mam jednak nadzieję, że to niekonwencjonalne dosyć podejście pomoże mi w zmaganiu się z zawsze sprawiającymi kłopot stopami. W ogóle stwierdzam, że będę się wyróżniał w sandałach i pomarańczowym softshellu. Ale co tam, nie mam nic przeciwko byciu charakterystycznym. Zresztą, jak się okazuje później, głównie z tego ludzie mnie kojarzyli 😛
Startujemy mocno, żeby „móc swobodnie iść i się nie tłoczyć”, jak to określa Remek. Pomysł może i niezgorszy, jednak już właściwie od samego początku odzywają mi się golenie, które krzyczą „co robisz, durniu?” i nakazują zatrzymać się, albo przynajmniej zwolnić. Aż prawie do samej Hali Szrenickiej właściwie nic nie mówię i koncentruje się tylko na utrzymaniu tempa. Właściwie, myśląc o całym Przejściu, ten kryzys wspominam jako najtrudniejszy do pokonania. Za Szrenicą już robi się całkiem nieźle, łapiemy dosyć dobre tempo. Co więcej, podczepiamy się pod Remka kolegę, Krzyśka, który jest naprawdę dobrym napieraczem i w pewnym momencie nadaje tempo, którego nie wytrzymuję. W ogóle stwierdzam, że o ile na płaskim idę dobrze i nawet czasem nadaję tempo, to na podejściach, a nawet bardziej na zejściach, Remek bije mnie na głowę. Gdzieś w okolicach Petrovej Boudy Krzysiek nie wytrzymuje psychicznie mojego ciągnięcia się i znów zostajemy we dwóch. Jakoś tak się składa, że później zagadujemy się, idzie się nieźle, i przed Domem Śląskim… doganiamy go. Z obu stron spotyka się to z niedowierzaniem. Na miejscu dla mnie żurek, a chłopaki zadowalają się herbatą. Ruszamy Zygzakiem na Śnieżkę, gdzie bardzo wieje i gdzie ponoć nie aż tak długo trzeba było na mnie czekać. Dalsza część trasy, aż do Okraju, to koszmar. Schodzę tak wolno, że Krzysiek znowu ucieka gdzieś hen a Remek, na całe szczęście, powstrzymuje się od wygłaszania komentarzy w stylu „tempo nam siadło”, bo bym mu przywalił kijem w głowę (taki wewnętrzny żart).
Kogokolwiek bym nie pytał, o Skalnym Stole wypowiada się jak najgorzej. Zejście jest straszne, w dodatku, każdy się tam gubi. Na Okraju meldujemy się o 3:10, wypijamy colę i Tymbarka jabłkowo-miętowego i ruszamy dalej, bo Remek bardzo na to nalega. W ogóle, Remek zawsze bardzo nalega, żeby iść, już, natychmiast! Schodzimy więc w stronę Przełęczy Kowarskiej, gdzie marnujemy kilkanaście minut na pójście w złą stronę, co solidnie działa mi na nerwy, bo jestem coraz bardziej nieprzytomny, ale w końcu przypominam sobie przebieg tego szlaku i ruszamy na Skalnik. Po drodze przyłącza się pan z Oleśnicy (?) i we trzech, w porywach czwórkę rwiemy do przodu. Od czasu do czasu zastanawiając się nad trasą, jednak ostatecznie wybierając właściwie, docieramy do Przełęczy pod Skalnikiem.
Tutaj czarna plama. Na rozwidleniu szlaków kompletnie tracę koncept, a że Remek poszedł przodem, prowadząc grupę, zostaję sam. Chce mi się tylko usiąść i płakać. Albo może lepiej, zakopać w igliwiu i płakać. Przy Koniach Apokalipsy siadam i mówię, że nie ma bata, nie ruszę się, chcę umrzeć. Remek karmi mnie bułeczkami z czekoladą i colą i bagatelizuje wszystkie narzekania. Teraz już rozumiem czemu, wtedy nie rozumiałem. Wtedy coś we mnie pęka, przekraczam granicę między normalnym funkcjonowaniem organizmu a nienormalnym funkcjonowanie organizmu. Później już jakoś sam idę, ale stamtąd, gdyby nie towarzystwo Remka, bym na pewno nie ruszył. Mijają nas dwaj koledzy, z którymi jeszcze będziemy się później widzieć. Po jakimś czasie dopadamy ich i lecimy naprawdę mocno przez Wołek w stronę Janowic, gdzie wygłaszam zaiste Mądre i Ważne monologi. Na zejściu z Zamku Bolczów doświadczamy, podejrzewam znanego wszystkim, zmęczenia materiału. Obaj (sic!) wleczemy się noga za nogą i do Janowic docieramy zmasakrowani strasznie. Pod sklepem zjadamy śniadanie i, dalej nieprzytomni, zmierzamy na Różankę. Podczas podejścia pod janowicki park odzywa się więzadło w prawym kolanie, więc zakładam opaskę uciskową, licząc, że powstrzyma je od zrywania się tudzież nadrywania. Ostre podejście na Różankę okazuje się wskazane, gdyż pobudza nas i pozwala odrzucić widma nocy. Zjadamy makaron (bardzo smaczny), wypijamy trochę, obrzydliwego w moimi mniemaniu, napoju izotonicznego i ruszamy dalej, w stronę Dudziarza i czekających wyzwań. Tutaj łapię drugi oddech i, aż do Przełęczy Komarnickiej, wręcz nadaję tempo. Zań poświęcamy chwilę na pielęgnację stóp, by następnie wyruszyć w stronę Okraju. Po drodze próbuję się bezskutecznie dowiedzieć wyniku meczu polskich siatkarzy. Łapiemy też przynajmniej kilkadziesiąt minut snu, na łące. Na PK przy Okolu jesteśmy o 15:53 i spotykamy Alę i jej męża, łykamy pierwsze Ibupromy i ruszamy w stronę Szybowcowej. Po drodze bardzo kaleczę się jeżynami. W okolicach Chróśnicy pies rzuca się na Remka, który jednak, doświadczony już w walkach z psami, zasłania się plecakiem z szybkością, w którą nie mogę uwierzyć. Gdzieś tam zastaje nas wiadomość, że Krystian już ukończył Przejście. Coraz bardziej zaczynają się formować grupki i kilkunastoosobową zmierzamy ku Szybowcowej.
Na miejscu, o 19:29, udaje nam się zaczerpnąć wody, kupić bardzo drogą, niezbędną Pepsi i napić, niesmacznego w moim mniemaniu, izotoniku. Zaczynamy też szukać kogoś, kto przeprowadzi nas przez bezdroża na Perłę Zachodu i dalej na… Komorzycę! Mija raptem kilkanaście sekund, odkąd zaczynam szukać, gdy to mnie odnajduje Cezaryol z forum sudeckiego, oferując towarzystwo swoje, Romana i Piotra, który okazuje się wyjadaczem i znawcą terenów okolicznych. Coraz bardziej daje mi się we znaki odbita pięta, więc, aby wytrzymać tempo, zażywam kolejnych kilka ibupromów i ruszamy na podbój Jeżowa Sudeckiego. Tam chwilę spędzamy w sklepie, gdzie miejscowy nie może uwierzyć w naszą opowieść o trasie, którą pokonujemy. Kupuję też ibuprom:
seb: no i ibuprom.
ekspedientka: sześć czy dziesięć tabletek?
seb: dziesięć
zza pleców: to będzie na miejscu!
Z najbliższych kilku godzin niewiele pamiętam, idziemy, w porywach, osiemnastoosobową grupą, prowadzoną przez Piotra. Czuję, jakbym szedł w tunelu, widząc tylko stopy osoby idącej przede mną, to dosyć hipnotyzujące. Remek zaczyna narzekać na bolące kolano.
Udaje się dotrzeć do „Perły Zachodu”, gdzie spędzamy chwilę, by zaraz ruszyć ku nowym przestrzeniom. Później, przed Goduszynem, mijamy to wspaniałe zejście wysypane ostrymi kamieniami, co daje się we znaki wszystkim uczestnikom wyprawy i mnie także. Na Punkcie Kontrolnym w Goduszynie dochodzę do następującego wniosku:
seb: wiecie, to jest ciekawa rzecz. jestem teraz w jednym z ostatnich obszarów Sudetów, w którym nigdy nie byłem i nic nie widzę i nic z niego nie zapamiętam…
ktoś: zawsze możesz zostać tu do rana…
Ignorując tę wspaniałą radę, wyruszam wraz z reszta grupy w stronę Komorzycy. I tutaj naprawdę wielkie wyrazy uznania dla Piotra, bez którego absolutnie każde z nas by się tam zgubiło. Swoją drogą, to spora odpowiedzialność, prowadzić osiemnaście osób, no nie?
W tym czasie myślę już tylko tak: „dojdę do Wysokiego Kamienia i później już nic mi nie przeszkodzi”. Zanim jednak to, przed Górzyńcem, we wiacie, decydujemy się na przekimanie kilkunastu chociażby minut.
seb: okoliczności przyrody są piękne i… niepowtarzalne.
…gdyż wieje naprawdę strasznie, jednak jest nadspodziewanie ciepło.
Tutaj ma miejsce jedno z najtragiczniejszych zdarzeń podczas tego Przejścia. Remka kolano odmawia bowiem posłuszeństwa i zmusza go do zawezwania GOPRu, który by go zabrał w bezpieczne miejsce.
rem: ale dojdziesz do tej mety?
seb: no teraz nie ma innej możliwości, choćby żeby nie zmarnować Twojego wysiłku.
Dalej ruszamy w kilka(naście?) osób, a na Zimnej Przełęczy kontuzje i otarcia dają się coraz bardziej we znaki, więc rozdysponowuję całą paczkę ibupromu wśród grupy. W Górzyńcu zastaje nas godzina wilka i każe przynajmniej to czterdzieści minut przespać. Po przebudzeniu się nie chcę zrobić nic poza udaniem się w miejsce, gdzie będę mógł dalej spać, jednak podejście na Zbójeckie Skały powala się obudzić i to przezwyciężyć.
Nie mogę się jednak powstrzymać od wytknięcia diabolicznej przebiegłości człowieka ustalającego tę trasę:
seb: to jest dokładnie przemyślane. każą człowiekowi brodzić po mokradłach pół nocy, żeby się zgubił, i takiego zmiażdżonego dobijają trzygodzinnym podejściem.
Do Zakrętu Śmierci docieramy o siódmej rano, już w nieco przetrzebionym składzie (albo nas wyprzedzili albo my ich?). Tam Cezary oddaje mi swoją wodę, zadowalając się colą, za co jestem bezgranicznie wdzięczny.
Do Wysokiego Kamienia zmierzamy z Piotrem i kolegą, którego imienia nie pamiętam a droga dłuży się bardzo i używamy wielu wulgaryzmów do jej opisywania. Na miejscu, o 8:03, spotykam, kogóż by innego, jak nie… Krzyśka, który nas ciągnął w Karkonoszach (kiedy to było?):
Krzysiek: sandały i pomarańczowy softshell, poznaję!
Do Kopalni Stanisław docieramy wszyscy razem, gdy zaczyna lekko padać. Później chłopaki mnie wyprzedzają, gdyż znacząco spada mi tempo (asfalt mi jednak nie służy), Duktem Końskiej Jamy wlokę się już strasznie. W Jakuszycach melduję się o 10:40 i zatrzymuję się na moment, aplikuję swojemu organizmowi dawkę w postaci kiełbasy, bułki, dwóch ibupromów i energy-drinka i ruszam na Przedział. Z początku wlokę się strasznie, ale niebawem specyfiki zaczynają działać i, po krótkiej interakcji z durniem, dosyć mocno ruszam w stronę szczytu. Tam, próbując ominąć kałuże – wpadam obunóż w torf! Na samym szczycie dogania mnie Piotr, wskazując drogę torem saneczkowym i wyprzedzając na zejściu. Dalej już idę sobie sam, zdając sprawę, że choćbym miał się czołgać, to i tak podołam zadaniu. Docieram do Kamieńczyka, dzwonię do Remka, żeby zamówił mi obiad w Szałasie, schodzę do Szklarskiej i… na kilkanaście metrów przed metą nie mogę się powstrzymać i wyrzucam zużyte do cna sandały do kosza, będąc jednak wdzięcznym za przeniesienie mnie przez całą trasę. Na metę wchodzę boso, biorąc sobie do serca słowa piosenki.
Sebastian Lupa