Zawsze w lutym, zawsze we wrześniu
Obchody rocznicy lawiny z 8 lutego 2005 r.
W tym dniu zostawiają dzieci u babć, młode żony i narzeczone – nie, one nie chcą zostać same przed telewizorem, pewnie instynktownie czują, że w tej „akcji” muszą uczestniczyć razem ze swoimi chłopakami. Po zmroku ruszają do Samotni na rocznicowe spotkanie na cześć Daniela „Danona” Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza.
– Właśnie wyjeżdżałem z Wrocławia po skończonej sesji na uczelni, kiedy otrzymałem esemesa z powiadomieniem o akcji – wspomina dzień 8 lutego 2005 r. Bartek Podkański, ratownik GOPR. – W drodze do Jeleniej Góry słuchaliśmy w Muzycznym Radiu komunikatów o lawinie. Zanim dojechaliśmy, było po wszystkim. Nie zdążyłem. Nie wiedziałem, kto zginął. Kiedy w telewizyjnej migawce zobaczyłem długie włosy rozsypane na noszach, byłem pewien – to Mateusz Hryncewicz.
To była ta jego „prawdziwa górska fryzura”, nowy image po przejściu z Jurajskiej do Karkonoskiej Grupy GOPR.
Przemek Ćwiek pamięta, jak w drodze na lawinisko robili „listę obecności” – wyszło, że jadą ratować „Danona” i Mateusza.
– Kiedy wyjechałem na zakręt przed Samotnią, z którego widać wszystko jak na dłoni, grupka ludzi pracowała na lawinisku – wspomina Maciej Koziński, który przybył tam z jeszcze inną grupą i nie wiedział, kogo ma ratować. – Zobaczyłem miejsce obrywu lawiny oraz samo lawinisko. Powiedziałem do siebie, ale na głos, „ja p…”, i ruszyłem na dół przekonany, że jadę wykopać trupy. Później włączył mi się już automat: zostawić sprzęt w bezpiecznym miejscu, wejść na lawinisko, wykonywać polecenia kierownika.
I tak zrobiłem. Wchodząc, dojrzałem, jak kogoś reanimuje lekarz z Horskiej, oraz zobaczyłem lądowanie drugiego helikoptera Czechów. Ale jednocześnie padło polecenie „kopać”, więc złapałem za łopatę i zacząłem działać w grupie, która odkopywała drugą ofiarę. Potem był amok szybkiego działania, bez zbędnego myślenia. Kopanie, sprawdzanie sygnału, kopanie, sprawdzanie sygnału, powoli zaczęły się wyłaniać elementy ubioru, narty. W międzyczasie, zgodnie z zasadami działania na lawinisku, mieliśmy razem z Łukaszem Ejsymontem chwilkę przerwy na górze otworu.
Spojrzałem na niego – miał łzy w oczach. Nie pamiętam, czy go spytałem, czy nie, wiem jedno – on mi powiedział wyraźnie: „Odkopujemy Mateusza, a tam jest »Danon«”, i wskazał na reanimowanego, którego już przewozili do schroniska. Ciarki przeszły mi po plecach, ale „automat” we mnie wytrzymał do końca – po prostu robiłem swoje. Dokończyliśmy odkopywanie i wypełniając polecenia kierownika akcji, wyciągnęliśmy Mateusza na skuter, który podwiózł go do helikoptera i… odleciał.
Helikopter z „Danonem” oderwał się od ziemi chwilę wcześniej. Zgodnie z zasadami przykucnąłem, kiedy odlatywał, a obok mnie kilka osób. Większość płakała, tylko starsi jako tako się trzymali.
Lawina zeszła 8 lutego 2005 r. około godziny 11.30 w Żlebie Slalomowym Kotła Małego Stawu. Miała około 250 m długości i grubości ponad 8 m. Wypadek dostrzegli turyści z Samotni i powiadomili GOPR. Zlokalizowanie zasypanych ludzi było możliwe dzięki specjalnym nadajnikom, tzw. pipsom.
Pierwszego, po mniej więcej 35 minutach, odkopano Daniela Ważyńskiego. Śmigłowiec odtransportował go do szpitala w Jeleniej Górze. Kilkadziesiąt minut później wydobyto Mateusza Hryncewicza. Czeskie „śmigło” zabrało go do Hradca Králové. Niestety, obaj poszkodowani byli tak bardzo wyziębieni, że lekarzom nie udało się ich uratować.
To, że ofiarami lawiny okazali się ratownicy, wywołało najpierw konsternację.
– Nie mam pojęcia, co oni tam robili – tę wypowiedź naczelnika Karkonoskiej Grupy GOPR cytowały prawie wszystkie media. Podobnie jak przypuszczenia innego ratownika co do przyczyny wypadku: „… śnieg został podcięty. Tylko w ten sposób przy pierwszym stopniu zagrożenia mogła zejść lawina”. „Zginęli na własne życzenie?” – pytał bezkompromisowo w tytule swojego artykułu Tomasz Ziemba z „Gazety Wyborczej”. Pytanie niebezzasadne. Daniel i Mateusz mieli co prawda służbę patrolową, ale przecież znaleźli się w miejscu, gdzie zimą turystów nie ma, na zamkniętym szlaku.
Przyczyny tragedii badały specjalna komisja GOPR i prokuratura. Prokuratura postępowanie umorzyła, a komisja w swoim orzeczeniu napisała: „Czynnikiem inicjującym zejście głównej lawiny było zejście mniejszej lawiny z zachodnich stoków żlebu. Nie jest możliwe jednoznaczne stwierdzenie przyczyny zejścia lawiny inicjującej. Obryw lawiny wystąpił w odległości kilkudziesięciu metrów od przebywających w żlebie ratowników. Istnieje możliwość zejścia tej lawiny samoistnie, jak również zdalnego wywołania lawiny przez ratowników. Za zejściem samoistnym przemawia fakt pozostawania w miejscu ratowników w momencie jej oberwania, co sugeruje brak znacznych obciążeń na pokrywy śnieżnej. Za tezą tą świadczy również fakt, że tor jej spływu nie obejmował rejonu, w którym znajdowały się ofiary. Brak jest jednakże dowodów świadczących jednoznacznie przeciwko tezie o zdalnym wywołaniu lawiny”.
Zatem „śmierć na własne życzenie” czy przypadek? Zgrzeszy ten, kto powie, że obaj nie kochali ryzyka. Ale w błędzie jest także ten, kto twierdzi, że szukali śmierci. Mateusz Hryncewicz, który przygotowywał pracę magisterską na temat dylematów moralnych w ratownictwie górskim i turystyki osób niepełnosprawnych, w pracy napisanej na drugim roku AWF w Zakładzie Etyki i Deontologii Medycznej, a była ona czymś w rodzaju przymiarki do przyszłego magisterium, cytował m.in. Reinholda Messnera: „A więc nie była to tęsknota za śmiercią, która mną kierowała. Moja gra nazywała się przetrwać!”.
„Danon” i Mateusz we wspomnieniach przyjaciół to raczej nie straceńcy, ale królowie życia. Mateusz pełen energii – jak sam to nazywał: „mocy” – „uśmiechnięty dynamit” z „bananem” na twarzy. Pochłaniały go bez reszty coraz to nowe pasje: nurkowanie, fotografia, filmowanie.
– „Danon” cieszył się życiem – wspomina przyjaciela Przemek Ćwiek – chciał z niego zrobić wielką przygodę, ale nie szukał śmierci. Miał normalne plany, jak my wszyscy, miał kobietę, z którą chciał się związać, i te swoje pasje – skialpinizm, penetracje sztolni i jaskiń.
O jednym i o drugim mówi się też „wspaniali fachowcy”, choć „Danon” z racji wieku i doświadczenia ratowniczego przewyższał w tym względzie Mateusza.
Na pogrzebach były mowy, nieskrywane już przez nikogo łzy. Jest droga wspinaczkowa Mateo, zdjęcie Mateusza wniesiono na jakiś szczyt w Ameryce Południowej, przed X LO we Wrocławiu, które ukończył, goprowcy posadzili przywiezionego z gór świerka. W Internecie przyjaciele Mateusza zawiesili strony pełne wspomnień [korzystałem z nich, przygotowując ten tekst, dziękuję autorom]. Mniej eksploatują to medium znajomi starszego o dziesięć lat „Danona”. Ciągle sprawiają wrażenie lekko sparaliżowanych tym doświadczeniem.
Dla Przemka Ćwieka nie była to pierwsza widziana śmierć, pierwszy raz jednak jechał ratować, a w końcu żegnał, przyjaciela. Dopiero po kilku dniach uświadomił sobie naprawdę, co się stało, wymiar tej tragedii: – Bo trzeba wiedzieć, kim „Danon” dla nas był. To nie tylko wspaniały ratownik, ale i niesamowity człowiek – naładowany niesłychaną energią, niespokojny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), zostawił ślad w każdym z nas, który gdzieś tam w środku siedzi i zostanie do końca życia.
W trzecią rocznicę lawiny na spotkaniu w Samotni znowu stawiło się kilkanaście osób, tym razem zawiedli wrocławianie. „Banany” na twarzach (takie do zjedzenia też były), piwo, kanapki, śmiech i wesołe rozmowy. Pozostali goście schroniska patrzą z niedowierzaniem – miała być rocznica tragedii, a tu…
Ale zdziwienie trwa krótko, sąsiednie stoliki wracają do świętowania swojego ostatniego wieczoru w górach, z małym „co nieco”, rzecz jasna, a z sali obok dobiegają śpiewy przy gitarze. I tak nieźle – w ubiegłym roku, w drugą rocznicę lawiny, wszyscy w schronisku jak jeden mąż musieli wypić szampana za zdrowie jakiegoś cepra, który w Samotni kończył właśnie czterdziestkę. Odmówić, wymówić się, bo my tu obchodzimy rocznicę śmierci?
– Myślę, że żaden z nich, ani Mateusz, ani „Danon”, nie chce, abyśmy ze smutkiem wspominali ich życie. Byli ludźmi wesołymi, pełnymi energii oraz życiowej radości i na pewno, patrząc na nas z góry, cieszą się nadal, tylko w innym wymiarze. Dlatego musimy ich wspominać z radością, bo zasłużyli na to – broni sposobu świętowania tej smutnej rocznicy Maciej Koziński, przyjaciel Daniela. – Moja znajomość z „Danonem”, a można ją nazwać dobrą, pochodziła z dyżurów i tylko z dyżurów, ale łączyło nas po prostu pokrewieństwo dusz. Te same opinie na te same tematy, takie same zainteresowania i akceptacja pomysłów, które inni uważali za głupie. Z tych pomysłów, rozmów zrodziło się właśnie Przejście – to był efekt wspólnego dyżuru i rozmowy o jakimś „szalonym przedsięwzięciu”.
Maciej Koziński i Bartek Podkański stali się swoistymi kustoszami pamięci nieżyjących kolegów. Pamięci w takich formach, jakich w ich przekonaniu chcieliby Daniel i Mateusz. Kontynuują właśnie wymyśloną wspólnie przez Maćka, „Danona” i Gniewka Obolickiego wrześniową imprezę pod nazwą Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Drugie, już po lawinie, odbyło się ku pamięci „Danona” i Mateusza.
Ale ten sam Koziński, który zżyma się na niepotrzebny patos i dba, by Przejście nie poszło w komercję lub wyczyn, w relacjach z imprezy przysyłanych do „Sudetów” usiłuje przemycić „odjazdy” metafizyczne [które mu – prawem wyczulonego na sentymentalizmy redaktora – regularnie wycinam]: „Gdy tak szliśmy drugiego dnia po łąkach, […] nastała chwila ciszy, może zadumy, może wspomnień, i padły wtedy słowa: Ciekawe, czy Danon wie, że to dla niego robimy… Pewnie wiedział”. „Niejeden z uczestników czuł obecność chłopaków na trasie. Bartek z Gniewkiem mówili, że schodząc z Cichej Równi [relacja z następnej edycji, prawie koniec trasy – dop. red.], nagle, zupełnie spontanicznie, zaczęli, mimo nadzwyczajnego zmęczenia, biec. Bartek powiedział później: »To był kop od chłopaków z góry. Gdyby nie to, zabrakłoby tych 4 minut na mecie…«”. I w roku ubiegłym: „Gdyby nie to, pewnie szedłby razem z nami. Teraz my będziemy chodzić dla niego co roku tą trasą. Mateusz [Dejnarowicz], który nie znał Daniela nawet z widzenia, powiedział: – Jeżeli podejmujecie taką próbę i tak wspominacie Daniela, to musiał być kimś wyjątkowym i muszę go cenić tak jak wy”.
W ubiegłym roku zadymka pozwoliła ledwie wyściubić nos z Samotni. W tym roku można było spokojnie zapalić przyniesione z dołu znicze. I… ci twardziele i wesołkowie zamilkli. Zapadła przedłużająca się do dwóch, trzech, czterech, pięciu minut symboliczna minuta ciszy.
Porównywalna z jeszcze jedną taką ciszą – kiedy to we wrześniowy wieczór na polanie pod Mariankami w Szklarskiej Porębie milkną setki gardeł i po minucie, na komendę „start”, dalej prawie w milczeniu ruszają na szlak uczestnicy kolejnego Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej im. Daniela Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza. Dziesiątki, setki punkcików czołówek oddalają się migocącym, drżącym szlaczkiem świateł w kierunku grzbietu Karkonoszy. Ich Karkonoszy.
PS Radnym Szklarskiej Poręby proponuję nazwać polanę obok skałek Marianki imieniem… może nie „Danona” i nie Mateusza, bo byłoby to dla nich zbyt patetyczne, ale ogólnie – Ratowników. I nie tylko ratowników GOPR, i nie tylko tych żywych, ale i tych, którzy odeszli. Żywym za to, że są, umarłym za to, że gdzieś tam czuwają.